„Nie poznałam własnego syna. Synowa traktuje mnie jak powietrze, a ja nie wiem, jak do nich dotrzeć”

– Mamo, naprawdę nie musisz przychodzić tak często – usłyszałam od Pawła, mojego jedynego syna, gdy stałam w progu ich mieszkania z torbą pełną domowych pierogów i świeżo upieczonym sernikiem. Stałam tam chwilę dłużej, niż wypadało, bo nie mogłam uwierzyć, że to on – mój Pawełek, który jeszcze kilka lat temu dzwonił do mnie codziennie i pytał, czy nie potrzebuję czegoś ze sklepu.

Za jego plecami widziałam Martę. Siedziała na kanapie z laptopem na kolanach i nawet nie podniosła wzroku, kiedy weszłam. Udawała, że mnie nie widzi. Zawsze tak robiła – od początku ich związku czułam, że jestem dla niej tylko dodatkiem do życia Pawła, kimś zbędnym, kimś, kto przeszkadza.

– Przyniosłam wam coś do jedzenia – powiedziałam cicho, próbując się uśmiechnąć. – Wiem, że oboje dużo pracujecie…

– Dziękujemy, ale naprawdę nie trzeba było – przerwał mi Paweł. Jego głos był chłodny, obcy. – Mamy wszystko, co potrzebujemy.

Zostawiłam torbę na stole i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przez chwilę chciałam zapytać: „Co się z tobą stało, synku?”, ale wiedziałam, że nie mogę. Marta spojrzała na mnie kątem oka i westchnęła demonstracyjnie.

– Mamo, musimy już wracać do pracy – powiedział Paweł. – Może następnym razem…

Wyszłam na klatkę schodową i dopiero tam pozwoliłam sobie na łzy. Siedem lat temu Paweł ożenił się z Martą. Od tego czasu wszystko się zmieniło. Kiedyś byliśmy rodziną – ja, on i jego ojciec, zanim ten odszedł nagle na zawał. Wtedy Paweł był moim wsparciem. Pomagał mi przejść przez żałobę, dbał o mnie. A teraz? Teraz czułam się jak intruz we własnej rodzinie.

Nigdy nie prosiłam ich o pieniądze. Nigdy nie oczekiwałam niczego poza odrobiną uwagi i ciepła. Zawsze starałam się być pomocna – przynosiłam jedzenie, kupowałam drobiazgi do mieszkania, nawet opiekowałam się ich kotem podczas urlopów. Ale z każdym rokiem dystans rósł. Paweł coraz rzadziej dzwonił, a kiedy już to robił, rozmowy były krótkie i rzeczowe.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z bloku Pawła.

– Pani Zosiu, widziałam dziś Pawła z Martą i dzieckiem w parku! Gratuluję wnuczki!

Zamarłam. Nie wiedziałam nawet, że Marta była w ciąży. Nie wiedziałam nic o narodzinach mojego wnuka. Nikt mi nie powiedział.

Zadzwoniłam do Pawła tego samego dnia.

– Synku… czy to prawda? Macie dziecko?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Tak, mamo. Urodziła się dwa tygodnie temu.

– Dlaczego mi nie powiedzieliście?

– Byliśmy zajęci… Marta źle znosiła ciążę…

Nie potrafiłam powstrzymać łez.

– Czy mogę ją zobaczyć?

– Na razie nie. Marta potrzebuje spokoju.

Odłożyłam słuchawkę i poczułam się tak samotna jak nigdy dotąd. Przez kolejne tygodnie próbowałam się z nimi kontaktować – wysyłałam wiadomości, dzwoniłam, przynosiłam prezenty pod drzwi. Bez odpowiedzi.

W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam do nich bez zapowiedzi. Otworzyła mi Marta.

– Czego pani chce? – zapytała chłodno.

– Chciałabym zobaczyć wnuczkę…

– Nie teraz. Proszę nas nie nachodzić bez zapowiedzi.

Zamknęła drzwi przed moim nosem.

Wróciłam do pustego mieszkania i usiadłam przy stole. Przypomniały mi się czasy, gdy Paweł był mały – jak tulił się do mnie po koszmarach nocnych, jak razem piekliśmy ciasta na święta. Gdzie się podział ten chłopiec? Co zrobiłam źle?

Próbowałam porozmawiać z koleżankami z pracy – większość z nich miała już dorosłe dzieci i wnuki.

– Może daj im trochę czasu? – radziła Basia. – Młodzi teraz są inni…

Ale ja czułam, że tracę coś więcej niż kontakt z synem. Traciłam sens życia.

Pewnego wieczoru zadzwonił telefon.

– Mamo? – usłyszałam głos Pawła.

Serce mi zabiło mocniej.

– Tak?

– Chciałem ci powiedzieć… Marta nie chce kontaktu z tobą przez jakiś czas. Proszę cię, uszanuj to.

– Ale dlaczego? Co ja wam zrobiłam?

– Po prostu… tak będzie lepiej dla wszystkich.

Po tej rozmowie długo nie mogłam dojść do siebie. Przestałam wychodzić z domu, przestałam gotować dla siebie. Każdy dzień był taki sam: cisza, samotność i pytania bez odpowiedzi.

Któregoś dnia spotkałam Martę przypadkiem w sklepie spożywczym. Miała ze sobą wózek z małą dziewczynką.

– To ona? – zapytałam drżącym głosem.

Marta spojrzała na mnie chłodno.

– Tak. Ale proszę nas nie zaczepiać.

Patrzyłam na wnuczkę przez chwilę – miała oczy Pawła. Chciałam ją przytulić, powiedzieć jej „babcia cię kocha”, ale Marta szybko odeszła w stronę kas.

Wróciłam do domu i długo płakałam. Czułam się jak cień człowieka. Próbowałam pisać listy do Pawła – bez odpowiedzi. Próbowałam rozmawiać z Martą – bez skutku.

Minęły kolejne miesiące. W końcu postanowiłam przestać walczyć o coś, czego nie mogę odzyskać siłą. Zaczęłam chodzić na spacery po parku, zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów. Powoli uczyłam się żyć bez nich.

Ale każdego wieczoru patrzyłam na zdjęcie Pawła sprzed lat i zadawałam sobie pytanie: czy naprawdę zasłużyłam na to wszystko? Czy matka może być aż tak obca własnemu dziecku?

Może to ja powinnam była coś zmienić? A może czasem trzeba po prostu pozwolić odejść tym, których kochamy najbardziej?