Nie rozmawiam z mamą od trzech miesięcy. Mąż nalega na pojednanie, ale ja nie wiem, czy potrafię jej wybaczyć

– Znowu dzwoniła. – Głos Pawła był cichy, niemal przepraszający, gdy wszedł do kuchni, gdzie siedziałam z kubkiem zimnej już herbaty. – Odbierzesz w końcu?

Zacisnęłam palce na uchu kubka. – Nie. Nie dzisiaj. Może nigdy.

Patrzył na mnie przez chwilę, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko westchnął i wyszedł. Zostałam sama z własnym gniewem i tą pustką, która rozlewała się we mnie od trzech miesięcy. Trzech miesięcy ciszy, blokad, zamrożonych uczuć i nieodebranych połączeń.

Mam na imię Marta. Mam 34 lata, męża Pawła i dwuletnią córkę Zosię. I matkę, której nie potrafię już kochać tak jak kiedyś. Może nigdy nie potrafiłam.

Wszystko zaczęło się od tego jednego dnia w marcu. Byłam wtedy u niej w mieszkaniu na Pradze, jak zwykle z siatką zakupów i kopertą z pieniędzmi na leki. Siedziała przy stole, zaciśnięte usta, oczy wbite w telewizor. – Znowu przytyłaś – rzuciła na powitanie. – I ta twoja Zosia też jakaś taka… nieogarnięta. Nie umiesz jej wychować?

Zamknęłam oczy. Ile razy słyszałam już te słowa? Ile razy wracałam do domu z poczuciem winy i wstydu? Tego dnia coś we mnie pękło.

– Mamo, przestań – powiedziałam cicho. – Nie chcę już tego słuchać.

Spojrzała na mnie z pogardą. – A co ty możesz chcieć? Gdyby nie ja, nie miałabyś niczego. To ja cię wychowałam, to ja ci wszystko dałam.

– Dałaś mi tylko poczucie winy – odpowiedziałam i wyszłam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to będzie ostatni raz, kiedy ją widzę.

Przez kolejne dni dzwoniła bez przerwy. Najpierw prosiła, potem groziła, potem płakała do słuchawki. W końcu ją zablokowałam. Na Messengerze, WhatsAppie, nawet na mailu. Przestałam wysyłać pieniądze na drobne wydatki – zostawiłam tylko opłacanie czynszu i zamawianie podstawowych produktów spożywczych przez internet: kasza, olej, cukier. Nic więcej.

Paweł patrzył na mnie coraz bardziej zmartwiony.

– Może powinnaś… spróbować jeszcze raz? – pytał wieczorami, kiedy siedzieliśmy razem w salonie.

– Nie rozumiesz – odpowiadałam za każdym razem. – Ona mnie niszczy od środka.

Ale czy naprawdę nie rozumiał? Jego rodzina była inna: ciepła, wspierająca, pełna śmiechu i żartów przy stole. U nas zawsze było zimno. Ojciec odszedł, gdy miałam sześć lat. Mama pracowała po nocach jako pielęgniarka, wracała zmęczona i rozgoryczona. Wszystko było moją winą: jej zmarszczki, jej samotność, jej niespełnione marzenia.

Kiedy byłam nastolatką, próbowałam się buntować – wracałam późno do domu, zamykałam się w pokoju z muzyką na słuchawkach. Ale ona zawsze znajdowała sposób, żeby mnie zranić: słowem, spojrzeniem, milczeniem.

Teraz jestem dorosła. Mam własną rodzinę. Ale jej głos wciąż siedzi mi w głowie: „Jesteś za gruba”, „Nie umiesz wychować dziecka”, „Nigdy nie będziesz szczęśliwa”.

Czasem budzę się w nocy zlana potem po kolejnym koszmarze: stoję przed nią jak mała dziewczynka i tłumaczę się ze wszystkiego – ocen w szkole, wyboru studiów, nawet koloru włosów. Ona tylko kiwa głową z dezaprobatą.

Zosia zaczyna mówić coraz więcej. Ostatnio podeszła do mnie i zapytała:

– Mamusiu, dlaczego babcia nie przychodzi?

Zatkało mnie. Co mam jej powiedzieć? Że babcia jest toksyczna? Że mama nie potrafi kochać?

Paweł usiadł obok mnie na kanapie i objął ramieniem.

– Marto… ona jest twoją matką. Może warto spróbować jeszcze raz? Dla siebie? Dla Zosi?

Poczułam falę gniewu.

– Łatwo ci mówić! Twoja mama cię kocha! Moja… moja tylko mnie rani!

Zamilkł. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy.

Wieczorem długo patrzyłam w sufit sypialni. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: święta spędzone w napięciu, jej wieczne pretensje o wszystko – o to, że nie mam męża (dopóki nie poznałam Pawła), o to, że mam dziecko za późno (bo przecież powinnam była wcześniej), o to, że nie zarabiam tyle co ona chciała (bo przecież mogłam być lekarzem).

Czy jestem złą córką? Czy mam prawo odciąć się od własnej matki?

W pracy coraz trudniej mi się skupić. Koleżanka zapytała ostatnio:

– Wszystko w porządku?

Uśmiechnęłam się sztucznie.

– Tak… po prostu trochę zmęczona.

Ale prawda jest taka, że czuję się rozdarta na pół: między lojalnością wobec siebie a poczuciem obowiązku wobec niej.

Wczoraj przyszła kolejna paczka zakupów pod jej drzwi. Kurier zadzwonił do mnie:

– Pani mama nie otwiera drzwi. Co mam zrobić?

Serce mi zamarło.

– Proszę zostawić pod drzwiami – odpowiedziałam drżącym głosem.

Cały dzień chodziłam jak struta. A jeśli coś jej się stało? A jeśli naprawdę potrzebuje pomocy?

Wieczorem zadzwonił Paweł:

– Marta… może pojedziemy do niej jutro? Tak dla spokoju sumienia?

Nie odpowiedziałam od razu. Wpatrywałam się w zdjęcie Zosi na komodzie i myślałam o tym wszystkim, co chciałabym powiedzieć mojej matce: o bólu, o żalu, o tym jak bardzo chciałabym być kochana bezwarunkowo.

Ale czy ona kiedykolwiek będzie potrafiła mnie pokochać taką, jaka jestem?

Czasem zastanawiam się: czy lepiej żyć z pustką po matce niż z wiecznym bólem jej obecności? Czy można naprawdę wybaczyć komuś, kto nigdy nie przeprosił?

Może ktoś z was zna odpowiedź?