Niekończący się płacz z mieszkania 3B: Czy mogliśmy zrobić więcej?

— Znowu płacze. — Głos pani Zofii zza ściany był cichy, jakby bała się, że ktoś ją usłyszy. Siedziałam przy kuchennym stole, dłonie zaciskałam na kubku z herbatą, a w głowie dudniło mi to samo pytanie co zawsze: co tam się dzieje?

Mieszkanie 3B. Trzeci rok słyszałam ten sam, rozdzierający płacz dziecka. Najpierw myślałam, że to zwykłe dziecięce histerie, potem zaczęłam liczyć dni, kiedy płacz trwał godzinami. Czasem dobiegały do mnie stłumione krzyki kobiety — matki? — i męski głos, zawsze zimny, rozkazujący. W bloku wszyscy wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Ale nikt nie chciał być tym pierwszym, który zadzwoni na policję.

Pamiętam, jak raz spotkałam panią Annę z 3B na klatce schodowej. Miała podkrążone oczy i trzymała chłopca za rękę. Chłopiec miał może pięć lat, patrzył na mnie wielkimi, przerażonymi oczami. — Dzień dobry — powiedziałam cicho. Anna tylko skinęła głową i pociągnęła syna za sobą. Chciałam coś powiedzieć, zapytać, czy wszystko w porządku, ale zabrakło mi odwagi.

Wieczorami rozmawialiśmy o tym z mężem. — Może przesadzamy? Może to po prostu trudne dziecko? — próbował mnie uspokoić. Ale ja wiedziałam, że to nie jest normalne. Czułam to w kościach. Gdybym tylko wtedy zadzwoniła na policję…

Pewnej nocy płacz był inny niż zwykle. Przerywany szlochem, przerażająco cichy. Wstałam z łóżka i podeszłam do drzwi. Usłyszałam trzask tłuczonego szkła i głuchy łomot. Zadzwoniłam do drzwi 3B, ale nikt nie otworzył. Stałam tam chwilę, serce waliło mi jak młotem. Wróciłam do siebie i przez całą noc nie mogłam zasnąć.

Następnego dnia spotkałam panią Zofię na klatce schodowej.
— Trzeba coś zrobić — powiedziała drżącym głosem.
— Ale co? — spytałam bezradnie.
— Może zadzwonić gdzieś…
— A jeśli to nic takiego? Jeśli narobimy kłopotów niewinnej rodzinie?

I tak minęły kolejne tygodnie. Każdy z nas miał swoje wymówki: praca, dzieci, własne problemy. Ale płacz nie ustawał.

W końcu ktoś — do dziś nie wiem kto — zadzwonił na policję. Przyjechali wieczorem, kiedy wracałam z pracy. Przez szparę w drzwiach widziałam błysk niebieskich świateł i słyszałam podniesione głosy. Potem wszystko ucichło.

Następnego dnia mieszkanie 3B było puste. Anna i jej syn zniknęli bez śladu. Dopiero po kilku dniach dowiedziałam się od sąsiadki z naprzeciwka, że chłopiec trafił do szpitala z poważnymi obrażeniami. Anna została zabrana przez policję, a jej mąż… podobno uciekł.

Przez wiele nocy nie mogłam spać. Wciąż słyszałam ten płacz w głowie. Zastanawiałam się, czy gdybym wtedy odważyła się zadzwonić na policję, wszystko potoczyłoby się inaczej. Czy chłopiec uniknąłby cierpienia? Czy Anna znalazłaby w sobie siłę, by uciec wcześniej?

Mój mąż próbował mnie pocieszać:
— Nie możesz brać tego wszystkiego na siebie.
Ale ja brałam. I biorę do dziś.

Czasem spotykam sąsiadów na klatce schodowej i widzę w ich oczach to samo poczucie winy. Rozmawiamy o pogodzie, o cenach w sklepie, ale nikt nie wspomina o 3B. To temat tabu.

Dziś wiem jedno: obojętność zabija powoli. Strach przed reakcją innych paraliżuje bardziej niż cokolwiek innego. Każdy z nas miał szansę coś zmienić — wystarczyło jeden raz zadzwonić pod właściwy numer.

Czasem patrzę na drzwi 3B i myślę: ile jeszcze takich mieszkań jest wokół nas? Ile dzieci płacze za ścianą, a my udajemy, że nie słyszymy?

Czy naprawdę tak trudno być odważnym? Czy kiedyś przestaniemy bać się pomagać innym?