Niespodziewani goście: Kiedy córka mojego męża z dziećmi i walizkami stanęła w moich drzwiach
— Mamo, proszę, otwórz. — Głos Karoliny był cichy, niemal błagalny, ale w tej ciszy kryło się coś jeszcze: zmęczenie, rezygnacja, może nawet wstyd. Stałam w korytarzu, patrząc na mojego męża, Andrzeja, który już szedł do drzwi. W jego oczach widziałam niepokój i coś jeszcze — tę starą, dobrze mi znaną bezradność wobec własnej córki.
Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem. Karolina stała na wycieraczce, trzymając za rękę małego Jasia, a obok niej stała Zuzia, przytulając do piersi pluszowego misia. Za nimi piętrzyły się dwie wielkie walizki i reklamówka z zabawkami. Karolina wyglądała na starszą niż jej trzydzieści lat — podkrążone oczy, rozczochrane włosy, kurtka niedopięta na jednym ramieniu.
— Przepraszam, że tak… bez zapowiedzi — zaczęła niepewnie. — Nie mam gdzie pójść. Tomek mnie wyrzucił. Znowu. — Ostatnie słowo wypowiedziała niemal szeptem.
Andrzej objął ją ramieniem i wprowadził do środka. Ja stałam jak wryta. Przez głowę przelatywały mi obrazy: spokojny wieczór przy herbacie, cisza po pracy, moje uporządkowane życie. Wszystko to właśnie się rozpadało.
— Dzieci są głodne? — zapytałam mechanicznie, próbując ukryć narastającą irytację.
Karolina skinęła głową. — Nic nie jedliśmy od rana.
W kuchni panowała niezręczna cisza. Jaś i Zuzia siedzieli przy stole, patrząc na mnie wielkimi oczami. Karolina rozpakowywała reklamówkę, wyciągając kilka starych książeczek i poplamioną bluzę.
— Przepraszam, wiem, że to dla was kłopot… Ale naprawdę nie mam nikogo innego — powiedziała cicho Karolina.
Zaparzyłam herbatę i wyjęłam kanapki z lodówki. Andrzej próbował rozładować atmosferę żartem:
— No to mamy pełną chatę! Jak za dawnych lat!
Ale nikt się nie uśmiechnął.
Wieczorem usiedliśmy w salonie. Andrzej rozmawiał z Karoliną szeptem. Słyszałam urywki:
— …musisz coś zmienić… dzieci nie mogą tak żyć…
— Wiem, tato! Ale ja się staram! To nie moja wina!
Zacisnęłam pięści. Ile razy już to słyszałam? Karolina zawsze miała pecha do mężczyzn. Najpierw ojciec Jasia — Paweł, potem ojciec Zuzi — Krzysiek, teraz ten Tomek. Każdy związek kończył się awanturą i powrotem do nas. Zawsze była ofiarą.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam płacz Zuzi przez cienką ścianę. Andrzej przewracał się z boku na bok.
— Musimy jej pomóc — powiedział cicho.
— Ile razy jeszcze? — syknęłam przez zaciśnięte zęby. — Ile razy będziemy ratować ją przed samą sobą?
— To moja córka.
— A ja? Ja też mam tu coś do powiedzenia?
Cisza była odpowiedzią.
Następne dni były jak życie na bombie zegarowej. Dzieci biegały po mieszkaniu, kłóciły się o zabawki. Karolina całymi dniami siedziała w telefonie albo spała do południa. Andrzej chodził spięty, unikał rozmów ze mną.
Pewnego popołudnia wróciłam z pracy i zobaczyłam Karolinę płaczącą w kuchni.
— Co się stało? — zapytałam chłodno.
— Tomek napisał mi, że zabierze mi rzeczy i wystawi je na klatkę… Nie mam już siły…
Usiadłam naprzeciwko niej.
— Karolina, musisz coś zmienić. Nie możesz wiecznie liczyć na to, że ktoś cię uratuje. Masz dzieci! One potrzebują stabilności!
Spojrzała na mnie ze złością.
— Łatwo ci mówić! Ty zawsze miałaś wszystko poukładane! Ja nie umiem być taka jak ty!
— Nie musisz być jak ja. Ale musisz być odpowiedzialna.
Wybiegła z kuchni trzaskając drzwiami.
Wieczorem Andrzej próbował mnie przekonać:
— Daj jej czas… Ona naprawdę jest w trudnej sytuacji.
— A my? My też jesteśmy w trudnej sytuacji! Nasze życie też się liczy!
Nie spałam całą noc. Myślałam o tym, jak bardzo różnimy się z Karoliną. O tym, jak trudno być macochą — nigdy nie byłam dla niej prawdziwą matką, zawsze byłam tą drugą, obcą kobietą w jej życiu.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka:
— Słyszałam, że macie gości… Wszystko w porządku?
Czułam w jej głosie ciekawość i nutkę osądu. W małym bloku wszystko szybko staje się tematem plotek.
Wieczorem usiedliśmy wszyscy razem przy stole. Dzieci jadły kluski z truskawkami, Karolina patrzyła w talerz.
— Mamo… — zaczęła niepewnie (po raz pierwszy od lat nazwała mnie „mamo”). — Przepraszam za wszystko… Wiem, że ci trudno ze mną wytrzymać…
Zrobiło mi się miękko na sercu.
— Chcę spróbować znaleźć pracę i mieszkanie… Ale proszę, dajcie mi jeszcze trochę czasu…
Andrzej ścisnął moją dłoń pod stołem.
Patrzyłam na tę rodzinę — patchworkową, pogmatwaną, pełną żalu i niewypowiedzianych pretensji — i poczułam coś dziwnego: może właśnie tak wygląda prawdziwa rodzina? Może nie chodzi o to, żeby wszystko było idealne?
Czasem myślę: czy można nauczyć się kochać kogoś, kto ciągle rani? Czy warto poświęcać własny spokój dla dobra innych? A może rodzina to właśnie te wszystkie trudne wybory i kompromisy?