Od wrogości do miłości: Jak nasza rywalizacja przerodziła się w coś więcej

– Znowu ty, Andrzej? – usłyszałem za plecami, kiedy wbiegałem do klasy, spóźniony jak zwykle. Głos należał do Marty, dziewczyny, która od początku gimnazjum była moją największą rywalką. Miała cięty język, zawsze była przygotowana i nigdy nie odpuszczała żadnej okazji, żeby mi dogryźć. – Może tym razem uda ci się nie oblać sprawdzianu z matmy? – rzuciła z ironicznym uśmiechem.

Zacisnąłem pięści. Nie znosiłem jej. Była najlepsza we wszystkim, a ja… ja byłem tym, który zawsze musiał udowadniać, że też coś potrafi. Nasza rywalizacja zaczęła się już pierwszego dnia szkoły, kiedy nauczycielka poprosiła nas o rozwiązanie zadania na tablicy. Marta była szybka, pewna siebie, a ja – zestresowany i niepewny. Od tamtej pory każde nasze spotkanie było jak pojedynek. Kto dostanie lepszą ocenę? Kto szybciej odpowie na pytanie? Kto wygra konkurs matematyczny?

W domu nie było lepiej. Mój ojciec, były sportowiec, zawsze powtarzał: „Albo jesteś najlepszy, albo jesteś nikim”. Czułem presję, żeby wygrywać, żeby być lepszym od Marty. Mama próbowała mnie wspierać, ale sama była zmęczona ciągłymi kłótniami w domu. Czasem miałem wrażenie, że cała moja wartość zależy od tego, czy uda mi się pokonać Martę.

Pewnego dnia, podczas przygotowań do olimpiady matematycznej, nauczycielka ogłosiła, że musimy pracować w parach. Oczywiście, przydzieliła mnie do Marty. – To jakiś żart? – syknąłem pod nosem, ale ona tylko wzruszyła ramionami. – Przynajmniej nie będziesz mi przeszkadzał – odpowiedziała chłodno.

Pierwsze spotkanie w bibliotece było katastrofą. Kłóciliśmy się o wszystko: o sposób rozwiązywania zadań, o to, kto ma rację, nawet o to, kto przyniesie kalkulator. – Ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo! – wybuchłem w końcu. – Bo ty nigdy nie słuchasz! – odparła. Ludzie patrzyli na nas jak na wariatów. Wyszedłem trzaskając drzwiami.

Ale coś się zmieniło. Następnego dnia Marta napisała do mnie na Messengerze: „Może spróbujemy jeszcze raz? Nie musimy się lubić, ale oboje chcemy wygrać”. Zgodziłem się, choć niechętnie. Spotkaliśmy się w jej domu. Byłem zaskoczony – jej rodzice byli mili, atmosfera ciepła, zupełnie inna niż u mnie. Marta była spokojniejsza, mniej złośliwa. Zaczęliśmy rozmawiać nie tylko o matematyce. Okazało się, że oboje lubimy te same filmy, mamy podobne poczucie humoru. Po raz pierwszy zobaczyłem w niej kogoś więcej niż tylko rywalkę.

Z czasem nasze spotkania stały się czymś, na co czekałem. Śmialiśmy się, żartowaliśmy, czasem nawet zapominaliśmy o nauce. Pewnego wieczoru, kiedy Marta opowiadała mi o swoich marzeniach, spojrzałem na nią inaczej. Zrozumiałem, że zaczynam ją lubić. Może nawet coś więcej.

Ale wtedy wszystko się skomplikowało. Mój ojciec dowiedział się, że spędzam tyle czasu z Martą. – Po co się z nią zadawać? – zapytał z pogardą. – Skup się na sobie, nie na jakiejś dziewczynie. Przecież to ona zawsze cię pokonuje. – Nie rozumiesz… – próbowałem tłumaczyć, ale nie chciał słuchać. W domu zaczęły się awantury. Mama płakała, ojciec krzyczał. Czułem się rozdarty między tym, czego oczekuje ode mnie rodzina, a tym, co zaczynałem czuć do Marty.

Olimpiada zbliżała się wielkimi krokami. Byliśmy świetnie przygotowani, ale atmosfera między nami była napięta. Marta zauważyła, że coś jest nie tak. – Co się dzieje, Andrzej? – zapytała pewnego dnia. – Nic… Po prostu mam trochę problemów w domu – odpowiedziałem wymijająco. – Jeśli chcesz pogadać, wiesz gdzie mnie znaleźć – powiedziała cicho.

Nadszedł dzień olimpiady. Siedzieliśmy obok siebie, ręce mi się trzęsły. Marta ścisnęła moją dłoń pod stołem. – Damy radę – szepnęła. I rzeczywiście, poszło nam świetnie. Zdobyliśmy pierwsze miejsce. Wszyscy nam gratulowali, nauczycielka była dumna. Ale ja czułem pustkę. Wiedziałem, że w domu nie będzie świętowania.

Wieczorem ojciec czekał na mnie w kuchni. – Wygrałeś tylko dlatego, że ona ci pomogła – powiedział z przekąsem. – Gdyby nie Marta, nie dałbyś rady. – To nieprawda! – wykrzyknąłem. – Sam też jestem dobry! – Może kiedyś w to uwierzysz – rzucił i wyszedł.

Tego wieczoru napisałem do Marty. Spotkaliśmy się na ławce w parku. Było zimno, ale nie czułem chłodu. – Nie chcę już walczyć – powiedziałem cicho. – Mam dość udowadniania wszystkim, że jestem coś wart. – Nie musisz nikomu nic udowadniać – odpowiedziała. – Dla mnie jesteś ważny taki, jaki jesteś.

Wtedy ją pocałowałem. Wszystko inne przestało mieć znaczenie. Przez chwilę świat był prosty.

Od tamtej pory byliśmy razem. Nie było łatwo – ojciec długo nie akceptował Marty, a ja musiałem nauczyć się stawiać granice. Ale dzięki niej zrozumiałem, że nie muszę być najlepszy, żeby być szczęśliwym. Że czasem warto odpuścić i po prostu być sobą.

Czasem zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby nie ta rywalizacja. Czy potrafilibyśmy się odnaleźć bez tych wszystkich kłótni i wyzwań? Może czasem największe konflikty są początkiem czegoś pięknego? Jak myślicie – czy warto walczyć o swoje uczucia, nawet jeśli wszystko wokół mówi „nie”?