Oddałam mamę do domu opieki – czy naprawdę jestem wyrodną córką?
– Nie wierzę, że to naprawdę robisz, Karolina! – krzyknęła moja siostra, Marta, rzucając torbę na podłogę. Stałyśmy w korytarzu naszego starego mieszkania w Piotrkowie Trybunalskim, a echo jej słów odbijało się od ścian jak uderzenie bicza. – Mama całe życie dla nas harowała, a ty ją po prostu oddajesz obcym ludziom?
Zacisnęłam powieki, próbując powstrzymać łzy. W dłoniach ściskałam klucz do mieszkania, który nagle wydawał się cięższy niż kiedykolwiek. W głowie miałam chaos – poczucie winy mieszało się z ulgą i strachem. Przecież nie chciałam tego. Przecież próbowałam wszystkiego.
Od śmierci taty to ja byłam przy mamie codziennie. Marta mieszkała w Krakowie, brat Paweł od lat w Anglii – tylko ja zostałam tutaj, w naszym rodzinnym mieście. Mama coraz bardziej gasła. Zapominała, gdzie jest, nie poznawała mnie czasem rano. Zdarzało się, że wychodziła na ulicę w kapciach i szlafroku, szukając taty. Raz prawie zamarzła na przystanku autobusowym.
– Karolina, ona tam umrze z samotności! – Marta nie odpuszczała.
– A tutaj? – wyszeptałam. – Tutaj też umiera… tylko szybciej. Ja nie jestem pielęgniarką, nie mam siły. Nie śpię po nocach, boję się, że coś jej się stanie. Próbowałam…
– Próbowałaś? – przerwała mi z pogardą. – Próbowałaś ją zostawić! Tak najłatwiej.
Wtedy pękłam. Wybiegłam z korytarza, trzaskając drzwiami łazienki. Osunęłam się na zimne kafelki i płakałam długo, aż zabrakło mi łez.
Mama była kiedyś silną kobietą. Pracowała jako pielęgniarka na oddziale dziecięcym, całe życie pomagała innym. Po śmierci taty jakby się skurczyła, zamknęła w sobie. Zaczęły się problemy z pamięcią, potem z poruszaniem się. Lekarze mówili: „choroba Alzheimera”. Ja mówiłam: „to niemożliwe”.
Przez pierwsze miesiące radziłam sobie jakoś. Gotowałam jej ulubione pierogi ruskie, czytałam książki na głos, sadzałam ją w ogrodzie na słońcu. Ale potem zaczęły się noce bez snu – mama krzyczała przez sen, czasem próbowała wyjść z domu. Raz znalazłam ją na przystanku autobusowym o czwartej rano.
Prosiłam rodzinę o pomoc. Marta przyjeżdżała raz na dwa tygodnie, Paweł dzwonił z Anglii i mówił: „Trzymaj się, Karolina”. Ale nikt nie chciał podjąć decyzji.
W końcu lekarz rodzinny powiedział mi wprost:
– Pani Karolino, mama potrzebuje całodobowej opieki. Pani zdrowie też jest ważne.
Pamiętam dzień, kiedy odwiozłam mamę do domu opieki w Sulejowie. Siedziałam za kierownicą i czułam się jak najgorszy człowiek na świecie. Mama patrzyła przez okno i pytała: „A gdzie tata?” Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
W ośrodku przywitała nas pielęgniarka – pani Teresa. Uśmiechnęła się ciepło do mamy:
– Pani Zofio, zapraszam do naszego ogrodu! Mamy tu piękne magnolie.
Mama spojrzała na mnie niepewnie:
– Karolinko… wrócimy do domu?
Zacisnęłam usta i przytaknęłam głową, choć wiedziałam, że to nieprawda.
Przez pierwsze dni dzwoniłam codziennie. Pani Teresa mówiła:
– Mama dobrze się trzyma, zaprzyjaźniła się z panią Heleną z pokoju obok.
Ale rodzina zaczęła mnie unikać. Marta przestała odbierać telefony, brat napisał mi maila:
„Nie poznaję cię, Karolina. Jak mogłaś to zrobić mamie?”
Na święta nikt nie przyjechał do mnie. Siedziałam sama przy stole i patrzyłam na puste krzesła.
Czasem odwiedzałam mamę w ośrodku. Raz trafiłam na Martę – przyszła z dziećmi, ale nawet na mnie nie spojrzała.
– Dzień dobry, pani Zofio! – powiedziałam cicho.
Mama uśmiechnęła się do mnie łagodnie:
– Karolinko… długo cię nie było.
Serce mi pękało za każdym razem.
W pracy zaczęli szeptać za moimi plecami:
– To ta Karolina, co oddała matkę do domu starców…
Czułam się jak trędowata.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie pani Teresa:
– Pani Karolino, mama miała dziś gorszy dzień… Może pani przyjechać?
Pojechałam natychmiast. Mama leżała na łóżku, patrzyła w sufit.
– Karolinko… przepraszam cię za wszystko – wyszeptała nagle.
Poczułam łzy pod powiekami.
– Za co przepraszasz?
– Że jestem ciężarem…
Objęłam ją delikatnie:
– Mamo, nigdy nie byłaś ciężarem.
Wyszłam z pokoju i zobaczyłam Martę na korytarzu.
– Ona tu gaśnie przez ciebie – syknęła przez zaciśnięte zęby.
Nie odpowiedziałam. Nie miałam już siły walczyć.
Wieczorami leżałam w łóżku i myślałam: czy naprawdę jestem taka zła? Czy powinnam była poświęcić wszystko dla mamy? Czy ktoś rozumie, jak to jest budzić się co noc ze strachu? Jak to jest patrzeć na ukochaną osobę, która znika kawałek po kawałku?
Czasem mam wrażenie, że wszyscy widzą tylko decyzję – nikt nie widzi drogi do niej prowadzącej. Nikt nie widzi tych wszystkich nocy bez snu, tych łez w poduszkę.
Dziś mama jest spokojniejsza. Ma opiekę lekarską i ludzi wokół siebie. Ja powoli uczę się żyć ze swoim wyborem – choć rodzina nadal mnie potępia.
Czy naprawdę jestem wyrodną córką? Czy można kochać kogoś tak bardzo i jednocześnie pozwolić mu odejść? Co wy byście zrobili na moim miejscu?