Po 16 latach samotności mój były mąż wraca chory i prosi o schronienie: Synowie są przeciwko

– Mamo, nie możesz tego zrobić! – głos Bartka drżał od złości i bezsilności. Stał w progu kuchni, zaciśnięte pięści wbijał w blat stołu. Michał, starszy o trzy lata, milczał, ale jego spojrzenie mówiło wszystko: rozczarowanie, gniew, może nawet strach.

Patrzyłam na nich i czułam, jak serce ściska mi się z bólu. Przez tyle lat byłam dla nich wszystkim – matką, ojcem, powierniczką. Po rozwodzie z Januszem zostałam sama. On wyjechał do Niemiec, zostawiając mnie z dwójką nastoletnich chłopców i długami. Przez pierwsze lata nie spałam po nocach, martwiąc się, czy starczy na czynsz i jedzenie. Chłopcy dorastali szybciej niż powinni, pomagali jak mogli, ale to ja dźwigałam ciężar codzienności.

Teraz Janusz wrócił. Po szesnastu latach ciszy zadzwonił do drzwi mojego mieszkania na warszawskim Ursynowie. Stał tam, wychudzony, z siwą brodą i oczami pełnymi pokory. – Zosiu… – wyszeptał. – Nie mam dokąd pójść. Jestem chory. Proszę…

Wpuściłam go bez słowa. Przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu w salonie, a ja patrzyłam na niego jak na obcego człowieka. W końcu zdobył się na odwagę:

– Mam raka płuc. Lekarze mówią, że zostało mi kilka miesięcy…

Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu poczułam pustkę. Przez tyle lat nienawidziłam go za to, co zrobił mnie i chłopcom. Za to, że uciekł od odpowiedzialności, że zostawił nas w najgorszym momencie. A teraz miałam mu współczuć?

Wieczorem zadzwoniłam do Michała i Bartka. Przyjechali natychmiast.

– On nie zasługuje na twoją pomoc! – Bartek był nieprzejednany. – Przez niego prawie nie skończyłem liceum! Pamiętasz, jak musiałem pracować po szkole? Jak płakałaś nocami?

Michał był spokojniejszy, ale jego słowa bolały bardziej:

– Mamo… On cię skrzywdził. Nas też. Teraz wraca tylko dlatego, że nie ma nikogo innego.

Siedziałam między nimi jak sędzia na sali sądowej. Każde ich słowo wbijało się we mnie jak nóż.

– Może to moja ostatnia szansa, żeby mu wybaczyć – powiedziałam cicho.

Bartek wstał gwałtownie:

– Nie wybaczaj mu za nas! My nie chcemy go tu widzieć!

Wyszedł trzaskając drzwiami.

Michał został jeszcze chwilę.

– Wiem, że chcesz być dobra… Ale pamiętaj o sobie. On cię zniszczył.

Zostałam sama z Januszem w drugim pokoju. Siedział na kanapie skulony jak dziecko.

– Przepraszam – wyszeptał. – Wiem, że nie mam prawa prosić cię o nic…

Nie odpowiedziałam. Całą noc przewracałam się z boku na bok, wspominając tamte lata: jego zdrady, kłamstwa, wieczne obietnice poprawy. Ale też te dobre chwile – wspólne wakacje nad morzem, śmiech chłopców na placu zabaw, zapach świeżo upieczonego chleba w niedzielny poranek.

Następnego dnia zadzwoniła moja siostra Anka.

– Zwariowałaś? Chcesz się nim opiekować? Po tym wszystkim?

– Nie wiem… Może powinnam…

– On cię wykorzysta! Znowu!

Przez kolejne dni atmosfera w domu była gęsta jak mgła nad Wisłą jesienią. Janusz spał w pokoju gościnnym, prawie nie wychodził. Ja chodziłam do pracy w bibliotece i wracałam coraz później, żeby unikać rozmów.

Któregoś wieczoru usiadł naprzeciwko mnie przy stole.

– Zosiu… Ja naprawdę żałuję wszystkiego. Wiem, że nie naprawię przeszłości. Ale chciałem ci podziękować… Za chłopców. Za to, że ich wychowałaś na dobrych ludzi.

Spojrzałam mu w oczy pierwszy raz od lat.

– Dlaczego wtedy odszedłeś?

Zamilkł na chwilę.

– Bałem się odpowiedzialności. Byłem tchórzem. Myślałem, że za granicą będzie łatwiej… Ale tam byłem nikim. Straciłem wszystko.

Łzy napłynęły mi do oczu.

– A my? My też straciliśmy wszystko!

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy.

– Czy mogę tu zostać jeszcze trochę? – zapytał cicho.

Nie odpowiedziałam od razu. Wiedziałam, że każda decyzja będzie miała swoją cenę.

Synowie przestali dzwonić. Bartek napisał tylko krótkiego SMS-a: „Nie licz na mnie”. Michał milczał.

Czułam się rozdarta między lojalnością wobec dzieci a współczuciem dla człowieka, którego kiedyś kochałam całym sercem.

Pewnej nocy usłyszałam szloch z pokoju gościnnego. Weszłam tam i zobaczyłam Janusza skulonego pod kocem.

– Boję się umierać sam – wyszeptał.

Usiadłam obok niego i po raz pierwszy od lat dotknęłam jego dłoni.

– Nie jesteś sam – powiedziałam cicho.

Od tego dnia zaczęliśmy rozmawiać więcej. O przeszłości, o błędach, o tym, co mogło być inaczej. Janusz zaczął pisać listy do chłopców – długie, pełne skruchy i żalu. Nie wiem, czy je przeczytali.

Po miesiącu jego stan się pogorszył. Trafił do szpitala na Banacha. Odwiedzałam go codziennie po pracy. Pewnego dnia spotkałam Bartka na korytarzu.

– Przyszedłem tylko dlatego, że ty tu jesteś – powiedział szorstko.

Weszliśmy razem do sali. Janusz spojrzał na syna ze łzami w oczach.

– Przepraszam cię…

Bartek stał nieruchomo przez chwilę, potem wyszedł bez słowa.

Kilka dni później Janusz zmarł we śnie.

Na pogrzebie byliśmy tylko my: ja, Michał i Bartek. Cisza między nami była cięższa niż ziemia opadająca na trumnę.

Po wszystkim usiedliśmy razem na ławce pod cmentarzem.

– Może kiedyś mu wybaczę – powiedział cicho Michał.

Bartek milczał długo, potem spojrzał na mnie:

– Ty zawsze byłaś silniejsza od nas wszystkich.

Dziś siedzę sama w pustym mieszkaniu i zastanawiam się: czy dobrze zrobiłam? Czy przebaczenie naprawdę leczy rany? A może są blizny, których nie da się już nigdy zagoić?