Podziemny krzyk lata: Historia Magdy z Bytomia

Najpierw był huk – taki, że aż szklanka wypadła mi z ręki i rozbiła się o kafelki. Było duszne, sierpniowe popołudnie, a ja stałam w kuchni, obierając ziemniaki na obiad dla mojej matki i brata. Zamarłam. Z piwnicy pod naszym blokiem na ulicy Chorzowskiej w Bytomiu dobiegł drugi, głuchy łoskot. Przez chwilę miałam wrażenie, że to tylko wyobraźnia – może znowu dzieciaki rzucają petardy? Ale potem usłyszałam krzyk. Cichy, stłumiony, kobiecy.

– Magda! – wrzasnęła mama z pokoju. – Idź zobacz, co się tam dzieje! Pewnie znowu ten pijak z trzeciego piętra się awanturuje!

Nie chciałam iść. Bałam się piwnic od dziecka – ciemne, wilgotne korytarze, zapach stęchlizny i szczurów. Ale matka nie znosiła sprzeciwu. Wzięłam więc klucz i zeszłam na dół. Każdy krok dudnił mi w głowie jak bicie serca.

Na dole było chłodniej, ale powietrze gęste od kurzu i strachu. Usłyszałam szloch. Drzwi do komórki numer 7 były uchylone. Zajrzałam ostrożnie i zobaczyłam sąsiadkę – panią Irenę – skuloną na ziemi, z rozciętą wargą i rozmazanym makijażem.

– Pomóż mi… – wyszeptała.

Zanim zdążyłam podejść, zza rogu wyszedł jej mąż, pan Zbyszek. Wielki chłop z czerwonymi oczami i butelką w ręce.

– Co się gapisz?! – wrzasnął na mnie. – Spadaj gówniaro!

Zamarłam. Chciałam uciec, ale nogi miałam jak z waty. Wtedy usłyszałam za sobą kroki – to mój brat Bartek zbiegł na dół.

– Zostaw ją! – krzyknął do Zbyszka.

Zrobiło się zamieszanie. Pan Zbyszek zamachnął się butelką, Bartek go odepchnął, a ja pomogłam pani Irenie wstać. Razem wybiegłyśmy na klatkę schodową.

W domu matka tylko spojrzała na mnie z pogardą:

– Po co się mieszasz? To nie nasza sprawa! Jeszcze nam narobisz kłopotów!

Nie spałam tej nocy. Słyszałam przez ścianę płacz pani Ireny i przekleństwa jej męża. Rano poszłam do niej z herbatą. Miała podbite oko i drżące ręce.

– Dziękuję ci, Magdo… Ale nie mów nikomu. On już taki jest…

Chciałam zadzwonić na policję, ale matka zabroniła:

– Nie będziesz robić wstydu rodzinie! Zobaczysz, jeszcze nas wyśmieją na całym osiedlu!

Przez kolejne dni unikałam piwnicy jak ognia. Ale Bartek był inny – chodził tam codziennie, niby po rower czy słoiki z ogórkami, ale wiem, że pilnował, czy Zbyszek nie robi Irenie krzywdy.

W końcu przyszedł dzień, który zmienił wszystko. Była burza – taka prawdziwa, śląska, z gradem i piorunami. Siedzieliśmy przy stole, gdy nagle rozległo się łomotanie do drzwi.

To była pani Irena – cała mokra, z rozdartą bluzką i krwią na twarzy.

– Pomóżcie mi… On mnie zabije…

Matka spojrzała na nią jak na śmiecia:

– Idź stąd! Nie będę się mieszać!

Ale ja nie mogłam już dłużej patrzeć na to piekło. Wzięłam telefon i zadzwoniłam po policję. Matka wrzeszczała:

– Co ty robisz?! Chcesz nas pogrążyć?!

Bartek stanął po mojej stronie:

– Mamo, dość tego! Ile jeszcze będziesz udawać, że nic nie widzisz?

Policja przyjechała szybko. Zabrali Zbyszka w kajdankach. Pani Irena płakała mi w ramiona.

Od tego dnia matka przestała się do mnie odzywać. Przez całe lato żyliśmy jak obcy pod jednym dachem – ona zamknięta w swoim pokoju, ja z Bartkiem i Ireną po drugiej stronie barykady.

Ludzie na osiedlu zaczęli gadać – jedni mnie chwalili za odwagę, inni wyzywali od donosicieli. W sklepie spożywczym sąsiadka szepnęła:

– Lepiej byś pilnowała własnego nosa…

Ale ja nie żałuję. Pani Irena znalazła schronienie u swojej siostry w Gliwicach. Bartek zaczął mnie szanować jak nigdy wcześniej.

Tylko matka… Ona już nigdy nie była taka sama. Przestała ze mną rozmawiać nawet wtedy, gdy zachorowała jesienią i potrzebowała pomocy.

Czasem myślę: czy warto było poświęcić rodzinny spokój dla czyjegoś bezpieczeństwa? Czy odwaga zawsze musi boleć tak bardzo? Co wy byście zrobili na moim miejscu?