Pomagałam z dobrego serca, a zostałam sama z odpowiedzialnością, której nikt nie chciał – historia sąsiedzkiej pomocy, która zamieniła się w ciężar nie do uniesienia

— Pani Aniu, ja już nie mam siły… — głos pani Haliny był cichy, ledwo słyszalny przez drzwi. Stałam na klatce schodowej z siatką zakupów, które przyniosłam jej po drodze z pracy. Właściwie nie planowałam dziś wchodzić, ale coś w jej głosie sprawiło, że poczułam ukłucie niepokoju.

Weszłam do jej mieszkania. Pachniało lekami i starą herbatą. Pani Halina siedziała na kanapie, skulona w kocu. Miała łzy w oczach.

— Co się stało? — zapytałam, siadając obok niej.

— Lekarz powiedział, że już nie mogę sama mieszkać… Że powinnam być pod opieką. Ale ja nie mam nikogo…

Przez chwilę milczałyśmy. W głowie miałam mętlik. Przecież miała syna — pana Marka. Zawsze mówiła o nim z dumą, choć widywał ją raz na pół roku.

— A Marek? — zapytałam ostrożnie.

Pani Halina tylko pokręciła głową.

— On ma swoje życie. Powiedział, że nie może się mną zająć. Że przecież mam sąsiadów…

Poczułam, jak ściska mnie w żołądku. Przecież to nie tak miało być. Pomagałam jej z dobrego serca — przynosiłam zakupy, czasem ugotowałam zupę, posprzątałam łazienkę. Ale to była pomoc sąsiedzka, nie opieka całodobowa.

Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Mój mąż, Tomek, przewracał się z boku na bok.

— Anka, musisz postawić granicę. Przecież masz swoją rodzinę, dzieci…

— Ale jak mam ją zostawić? Przecież ona naprawdę nie ma nikogo…

— A Marek? To jego matka! — podniósł głos.

Wiedziałam, że ma rację. Ale serce ściskało mi się na myśl o pani Halinie samej w tym mieszkaniu.

Następnego dnia zadzwoniłam do Marka. Odebrał po kilku sygnałach.

— Dzień dobry, tu Anna Nowak, sąsiadka pani Haliny…

— Tak? O co chodzi?

— Pani Halina potrzebuje opieki. Lekarz mówił, że nie powinna być sama…

— Proszę pani, ja mam pracę, rodzinę… Nie mogę się tym zająć. Może jakaś opiekunka? Albo dom opieki?

— Ale ona nie chce do domu opieki…

— To już nie mój problem — rzucił i rozłączył się.

Stałam przez chwilę z telefonem w ręku, czując narastającą złość i bezsilność. Jak można tak po prostu zostawić własną matkę?

Przez kolejne tygodnie wszystko spadło na mnie. Pani Halina coraz częściej dzwoniła — a to trzeba było podać leki, a to pomóc wstać z łóżka. Z pracy biegłam prosto do niej, potem do domu do dzieci. Tomek coraz częściej patrzył na mnie z wyrzutem.

— Anka, ty się wykończysz! — mówił wieczorami.

Ale jak miałam odmówić? Przecież ona była taka wdzięczna…

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie jej kuzynka z Krakowa.

— Pani Aniu, słyszałam, że bardzo pani pomaga Halince… Ja niestety nie mogę przyjechać, mam swoje zdrowotne sprawy… Ale dobrze, że ktoś się nią zajmuje.

Czułam się jakby ktoś wrzucił mi na plecy kolejny ciężar. Wszyscy byli wdzięczni — ale nikt nie chciał pomóc naprawdę.

W pracy zaczęto patrzeć na mnie krzywo — spóźnienia, urlopy na żądanie. Dzieci narzekały, że nie mam dla nich czasu. Mąż coraz częściej milczał przy kolacji.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu późno. Tomek siedział przy stole z kubkiem herbaty.

— Musimy pogadać — powiedział cicho. — To już za dużo. Nie możesz brać odpowiedzialności za cały świat.

Zacisnęłam pięści ze złości i bezsilności.

— A jeśli to ja kiedyś będę w takiej sytuacji? Też chciałabym mieć kogoś obok…

— Ale to nie twoja rodzina! — wybuchł. — Twoje dzieci cię potrzebują!

Wybuchłam płaczem. Czułam się rozdarta na pół — między własną rodziną a starszą kobietą, która została sama jak palec.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie opiekunka społeczna. Ktoś zgłosił sprawę — może Marek? Może kuzynka? Nie wiem.

— Pani Anno, rozumiemy pani zaangażowanie, ale to nie jest pani obowiązek. Są procedury…

Pani Halina trafiła do domu opieki. Była obrażona na cały świat — także na mnie.

— Myślałam, że pani mnie nie zostawi…

Nie umiałam jej spojrzeć w oczy. Czułam się winna i zdradzona jednocześnie.

Minęły miesiące. Wciąż myślę o tej historii. O granicach pomocy i odpowiedzialności. O tym, jak łatwo można zostać samemu z problemem, którego nikt nie chce podjąć.

Czy naprawdę warto pomagać bez granic? Czy dobro zawsze wraca? A może czasem trzeba pomyśleć o sobie?