„Tato, jak mam na imię?” – Historia o tym, jak cud potrafi podzielić rodzinę
– Tato, jak mam na imię? – zapytała cicho Zosia, patrząc na mojego męża z oczami pełnymi nadziei.
Patrzyłam na nich z kuchni, ścierając łzy z policzka. To pytanie rozdarło mnie na pół. Zosia miała dopiero trzy lata, a już czułam, że jej dzieciństwo jest inne niż to, które sobie dla niej wymarzyłam.
Nie planowaliśmy jej. To znaczy – nie tak wcześnie. Miałam 27 lat, pracowałam w szkole jako nauczycielka polskiego, a Bartek był świeżo po awansie w urzędzie miasta. Mieliśmy kredyt na mieszkanie w bloku na warszawskim Ursynowie i marzenia o podróżach, które odkładaliśmy na później. Kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, świat zawirował.
– Bartek… muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam tamtego wieczoru, kiedy wrócił z pracy.
– Coś się stało? – odłożył teczkę i spojrzał na mnie z niepokojem.
– Jestem w ciąży.
Przez chwilę milczał. Potem usiadł ciężko na krześle i schował twarz w dłoniach.
– Przecież… przecież mieliśmy poczekać…
– Wiem. Ale stało się.
Nie powiedział nic więcej. Przez kolejne dni unikał mnie wzrokiem, a ja czułam się coraz bardziej samotna. Moja mama, kiedy jej powiedziałam, tylko westchnęła:
– Dziecko, przecież wy ledwo wiążecie koniec z końcem! Jak ty sobie to wyobrażasz?
Ojciec milczał. Zawsze był oszczędny w słowach, ale tym razem jego cisza bolała bardziej niż jakiekolwiek wyrzuty.
Ciąża była trudna. Wymioty, zmęczenie, lęk przed przyszłością. Bartek coraz częściej zostawał dłużej w pracy. Czułam się niewidzialna. Gdy Zosia przyszła na świat, powinnam była poczuć ulgę – ale zamiast tego ogarnął mnie strach.
Pierwsze miesiące były jak mgła. Karmienie, płacz, nieprzespane noce. Bartek spał na kanapie w salonie „żeby nie przeszkadzać”, ale wiedziałam, że po prostu ucieka od odpowiedzialności. Kiedyś usłyszałam, jak rozmawia przez telefon z matką:
– Nie wiem, mamo… Nie jestem pewien, czy to był dobry pomysł.
Zosia rosła szybko. Miała jasne włosy po Bartku i uśmiech po mnie. Ale między nami narastał mur. Każda rozmowa kończyła się kłótnią:
– Może byś się nią zajął chociaż raz?!
– Pracuję! Ktoś musi zarabiać na ten dom!
– A ja co robię?!
– Siedzisz w domu!
Te słowa bolały najbardziej. Siedzę w domu… Jakby opieka nad dzieckiem była niczym.
Pewnego dnia Zosia zachorowała. Wysoka gorączka, kaszel, nie chciała jeść. Siedziałam przy niej całą noc, mierząc temperaturę i modląc się, żeby przeszło. Bartek wrócił późno.
– Co się dzieje?
– Ma gorączkę. Jest bardzo słaba.
– Może przesadzasz? Dzieci chorują.
Wtedy wybuchłam:
– Może byś choć raz się zainteresował?! To też twoje dziecko!
Bartek spojrzał na mnie z wyrzutem i wyszedł do kuchni. Usłyszałam trzask drzwi lodówki i szelest papierosa zapalanego przy oknie.
Następnego dnia zabrałam Zosię do lekarza sama. Zapalenie płuc. Szpital na dwa tygodnie. Bartek odwiedził nas tylko raz – przyniósł kwiaty i czekoladki.
Po powrocie do domu było jeszcze gorzej. Czułam się jak samotna matka z mężem-duchem. Pewnej nocy usłyszałam przez sen jego szept:
– Przepraszam…
Ale rano wszystko było po staremu.
Zaczęłam rozważać rozwód. Rozmawiałam o tym z przyjaciółką, Anką:
– Nie wiem już, co robić…
– Może spróbujcie terapii? Albo chociaż porozmawiajcie szczerze?
Spróbowałam. Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole.
– Bartek… Ja już nie daję rady. Czuję się sama.
Milczał długo.
– Ja też… Nie wiem, jak być ojcem. Boję się tego wszystkiego.
Pierwszy raz od dawna spojrzeliśmy sobie w oczy bez złości.
Zaczęliśmy chodzić na terapię dla par. Było trudno – wypływały stare żale, niewypowiedziane pretensje. Ale powoli coś zaczęło się zmieniać.
Zosia rosła i coraz częściej pytała o naszą miłość:
– Mamo, dlaczego tata śpi osobno?
Nie umiałam jej odpowiedzieć.
Któregoś dnia Bartek wrócił wcześniej z pracy i zabrał Zosię na plac zabaw.
– Chodźcie obie – powiedział cicho.
Patrzyłam na nich bawiących się razem i pierwszy raz od dawna poczułam cień nadziei.
Ale życie nie jest bajką. Bartek dostał propozycję pracy w innym mieście – lepsze pieniądze, ale oznaczało to przeprowadzkę do Katowic albo rozłąkę.
– Co robimy? – zapytał mnie wieczorem.
Nie wiedziałam. Moja praca była tu, rodzina tu… Ale on był coraz bardziej sfrustrowany życiem w Warszawie.
Zdecydowaliśmy się spróbować życia na odległość – przynajmniej przez kilka miesięcy.
Było ciężko. Zosia tęskniła za tatą:
– Mamo, kiedy tata wróci?
Nie umiałam jej odpowiedzieć.
Po pół roku Bartek wrócił – wypalony, zmęczony, ale zdecydowany walczyć o naszą rodzinę.
– Chcę być z wami – powiedział pewnego wieczoru.
Zaczęliśmy wszystko od nowa – powoli, ostrożnie budując zaufanie i bliskość.
Dziś Zosia ma pięć lat i często pyta:
– Tato, jak mam na imię?
A Bartek odpowiada:
– Jesteś moim małym cudem.
Patrzę na nich i zastanawiam się: czy można nauczyć się być rodziną od nowa? Czy miłość wystarczy, by naprawić to, co zostało złamane?