Teściowa, która zatruła mi życie – i jak los się odwrócił. Czy naprawdę każdemu pisana jest sprawiedliwość?
– Znowu przyszłaś w tych butach? – głos teściowej przeszył ciszę jak nóż. Stałam w przedpokoju, trzymając w rękach zakupy, a ona patrzyła na mnie z pogardą, jakby to, że nie zdjęłam butów od razu po wejściu, było największą zbrodnią świata.
– Przepraszam, zaraz zdejmę – odpowiedziałam cicho, czując jak w gardle rośnie mi gula. Mark był jeszcze w pracy. Zawsze wtedy czułam się najbardziej bezbronna.
Od czternastu lat jestem żoną Marka. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie – on studiował informatykę, ja polonistykę. Byliśmy jak ogień i woda, ale od początku wiedzieliśmy, że chcemy być razem. Gdy pierwszy raz przyprowadził mnie do domu rodzinnego w Wieliczce, jego mama, pani Helena, spojrzała na mnie tak, jakby zobaczyła karalucha na swoim dywanie.
– Polonistka? A co ty z tego będziesz miała? – zapytała przy stole, nie kryjąc ironii.
Mark próbował ją uciszyć, ale ona zawsze miała ostatnie słowo. Przez lata próbowałam zdobyć jej sympatię – piekłam ciasta na święta, pomagałam w ogrodzie, nawet zgodziłam się na wspólne wakacje nad morzem. Nic nie działało. Helena była mistrzynią drobnych złośliwości: a to skomentowała mój wygląd („Wyglądasz na zmęczoną, może powinnaś mniej pracować?”), a to podważała moje decyzje wychowawcze wobec naszej córki Zosi („Za moich czasów dzieci nie miały tylu zachcianek!”).
Najgorsze były jednak te dni, kiedy zostawałyśmy same. Potrafiła wtedy szeptać mi do ucha rzeczy, których nigdy nie powtórzyłabym Markowi:
– Wiesz, on mógł mieć lepszą żonę. Taką z porządnej rodziny.
Z czasem nauczyłam się ignorować jej zaczepki. Skupiałam się na pracy i na Zosi. Mark wiedział o wszystkim – próbował rozmawiać z matką, ale ona zawsze udawała niewiniątko.
– Synku, ja tylko chcę dobrze! – mówiła z łzami w oczach.
A potem wracała do swojego jadu.
Przełom nastąpił dwa lata temu. Helena złamała nogę i musiała zamieszkać z nami na kilka miesięcy. Myślałam, że oszaleję. Każdy dzień zaczynał się od pretensji:
– Kawa za słaba. Zupa za słona. Zosia za głośno się śmieje.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę przez telefon:
– Marku, nie rozumiem, dlaczego pozwalasz jej rządzić w tym domu! To ja jestem twoją matką!
Wtedy coś we mnie pękło. Po raz pierwszy odważyłam się powiedzieć jej prosto w oczy:
– Pani Heleno, to jest mój dom i moja rodzina. Proszę to uszanować.
Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Przez chwilę myślałam, że zaraz wybuchnie płaczem albo zacznie krzyczeć. Ale ona tylko zacisnęła usta i wyszła do swojego pokoju.
Od tego dnia atmosfera była jeszcze gorsza. Mark coraz częściej zostawał dłużej w pracy – chyba nie chciał być świadkiem naszych kłótni. Zosia zaczęła się jąkać ze stresu.
W końcu Helena wróciła do siebie. Myślałam, że to koniec koszmaru. Ale wtedy zaczęły się telefony do Marka:
– Ona cię nie szanuje! – słyszał codziennie.
– Zosia jest zaniedbana!
– Powinieneś wrócić do domu!
Mark był rozdarty między mną a matką. Nasze małżeństwo zaczęło się chwiać. Przez kilka miesięcy żyliśmy jak współlokatorzy.
Aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka Heleny:
– Pani Aniu, coś się dzieje z pani teściową. Od kilku dni nie wychodzi z domu.
Pojechałam tam natychmiast. Zastałam ją leżącą na kanapie, blada i wycieńczona. Okazało się, że miała udar i przez dwa dni nikt jej nie pomógł.
Zawiozłam ją do szpitala. Spędziłam przy niej całą noc, choć przez głowę przelatywały mi wszystkie krzywdy, które mi wyrządziła.
Po wyjściu ze szpitala Helena była innym człowiekiem – słaba, zależna od innych. Nagle to ja musiałam decydować o wszystkim: lekarzach, rehabilitacji, zakupach. Mark był przy niej codziennie po pracy, ale to ja dźwigałam ciężar codzienności.
Pewnego wieczoru usiadła naprzeciwko mnie przy stole i powiedziała cicho:
– Przepraszam cię…
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przez chwilę miałam ochotę wykrzyczeć jej wszystko w twarz: ile łez przez nią wylałam, ile razy czułam się nikim we własnym domu. Ale zobaczyłam w jej oczach strach i bezradność.
– Wiem, że byłam okropna – dodała po chwili. – Bałam się zostać sama…
Od tamtej pory nasze relacje zaczęły się zmieniać. Nie stałyśmy się przyjaciółkami, ale nauczyłyśmy się żyć obok siebie bez wojny.
Czasem zastanawiam się: czy to naprawdę karma? Czy każdy dostaje to, na co zasłużył? A może życie po prostu uczy nas pokory?
Czy wy też mieliście kiedyś kogoś takiego w rodzinie? Jak sobie poradziliście? Może powinnam była być twardsza… albo bardziej wyrozumiała?