Z miłości do jedzenia do walki o życie: Jak wspólna pasja prawie nas zniszczyła

– Znowu pizza? – Michał spojrzał na mnie z wyrzutem, choć dobrze wiedziałam, że sam miał ochotę na coś tłustego. Siedzieliśmy na kanapie, a ja już czułam w żołądku ciężar nie tylko jedzenia, ale i własnego sumienia.

– A co innego mamy zamówić? – odpowiedziałam z rezygnacją, przewracając oczami. – Przecież i tak nie chce ci się gotować.

Wiedziałam, że to nie fair. Oboje byliśmy winni. Oboje od lat uciekaliśmy w jedzenie przed wszystkim, co trudne. Przed kłótniami z rodzicami, przed nudą, przed samotnością. Nawet przed sobą nawzajem.

Michał westchnął ciężko i sięgnął po telefon. – To może kebab? – rzucił z nadzieją w głosie, jakby zmiana rodzaju fast foodu miała cokolwiek zmienić.

Tak wyglądały nasze wieczory przez ostatnie lata. Poznaliśmy się na studiach w Warszawie – ja, Ania z małego miasteczka pod Radomiem, on – Michał z Pragi-Północ. Połączyła nas miłość do jedzenia i śmiechu. Na początku było pięknie: wspólne gotowanie, wycieczki po najlepszych burgerowniach w mieście, testowanie nowych smaków. Ale potem coś się zmieniło. Jedzenie stało się ucieczką od problemów.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy usłyszałam od mamy: „Aniu, ty chyba przytyłaś?”. Udawałam, że nie słyszę. Michał żartował: „To przez szczęście!” i śmiał się głośno, a ja razem z nim. Ale w środku czułam ukłucie wstydu.

Z czasem zaczęliśmy unikać spotkań ze znajomymi. Wstydziliśmy się swojego wyglądu. Wybieraliśmy Netflixa i zamawianie jedzenia do domu zamiast wyjść na spacer czy rower. Każdego dnia obiecywałam sobie: „Od jutra dieta”. Ale jutro nigdy nie nadchodziło.

Aż do tamtego dnia.

– Pani Anno, wyniki są bardzo niepokojące – powiedział lekarz, patrząc na mnie znad okularów. – Cukrzyca typu 2. Musimy natychmiast zmienić styl życia.

Poczułam, jak świat mi się wali. Michał siedział obok mnie i ściskał moją dłoń tak mocno, że aż bolało. Widziałam w jego oczach strach – pierwszy raz od lat nie udawał twardziela.

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Po drodze minęliśmy naszą ulubioną pizzerię. Michał spojrzał na mnie pytająco, ale tylko pokręciłam głową.

W domu wybuchłam płaczem.

– To wszystko moja wina! – krzyczałam przez łzy. – Gdyby nie ja…

Michał objął mnie mocno.

– Przestań! Oboje jesteśmy winni. Ale jeszcze możemy coś zmienić.

Łatwo powiedzieć. Trudniej zrobić.

Pierwsze dni były koszmarem. Michał chodził po domu jak lew w klatce. Ja rzucałam się na wszystko, co miało choć trochę cukru. Kłóciliśmy się o byle co.

– Nie wytrzymam tak! – wrzasnął któregoś wieczoru Michał, trzaskając drzwiami od lodówki.

– To idź sobie! – odkrzyknęłam, choć serce mi pękało.

Przez kilka godzin nie rozmawialiśmy ze sobą. W końcu przyszłam do niego do sypialni.

– Przepraszam – wyszeptałam. – Boję się.

Michał spojrzał na mnie ze łzami w oczach.

– Ja też.

To był pierwszy raz od dawna, kiedy naprawdę ze sobą rozmawialiśmy. Bez żartów, bez uciekania w jedzenie.

Zaczęliśmy powoli zmieniać nasze życie. Najpierw małe kroki: zamieniliśmy słodkie napoje na wodę z cytryną, zaczęliśmy chodzić na krótkie spacery po osiedlu. Michał zapisał nas na zajęcia fitness dla początkujących w pobliskim domu kultury. Było ciężko – śmialiśmy się przez łzy, kiedy po pięciu minutach byliśmy cali spoceni i zdyszani.

Najgorsze były weekendy u moich rodziców. Mama patrzyła na mnie z troską i podsuwała kolejne talerze pierogów.

– Aniu, przecież musisz coś jeść! – powtarzała z uporem.

– Mamo, wystarczy…

– Nie przesadzaj! Michał, weź jeszcze schabowego!

Czułam się jak dziecko, które musi tłumaczyć się ze swoich wyborów. Michał starał się mnie wspierać, ale widziałam, że sam ma ochotę rzucić wszystko i wrócić do dawnych nawyków.

Pewnego dnia pokłóciliśmy się tak bardzo, że Michał wyszedł z domu i nie wracał przez kilka godzin. Siedziałam sama przy stole i patrzyłam na zdjęcie z naszego pierwszego wspólnego wyjazdu nad morze – wtedy byliśmy szczęśliwi i beztroscy.

Kiedy wrócił, miał czerwone oczy.

– Byłem u mamy – powiedział cicho. – Powiedziała mi… że tata też miał cukrzycę i nigdy sobie z tym nie poradził.

Objęłam go mocno. Wiedziałam już wtedy, że nie możemy się poddać.

Z czasem zaczęliśmy odnajdywać radość w małych rzeczach: wspólne gotowanie zdrowych posiłków, pierwsze przebiegnięte kilometry w parku Skaryszewskim, śmiech podczas robienia domowych smoothie. Zmieniliśmy się nie tylko fizycznie – schudliśmy razem ponad 30 kilogramów – ale przede wszystkim psychicznie.

Najtrudniejsze było wybaczyć sobie nawzajem wszystkie raniące słowa wypowiedziane w gniewie i strachu. Ale nauczyliśmy się rozmawiać o swoich emocjach bez uciekania w jedzenie.

Dziś wiem jedno: uzależnienie od jedzenia jest jak każda inna choroba – wymaga leczenia i wsparcia bliskich. Czasem jeszcze nachodzi mnie ochota na pizzę czy kebaba, ale już wiem, że to nie rozwiąże żadnego problemu.

Patrzę na Michała i widzę człowieka silniejszego niż kiedykolwiek wcześniej. Wiem też, że sama jestem silniejsza.

Czasem zastanawiam się: ile par przegrywa tę walkę? Ile osób boi się przyznać do swoich słabości? Czy naprawdę musimy czekać na dramatyczną diagnozę, żeby zacząć walczyć o siebie?