Zatruty zawiścią: Opowieść z podlaskiej uliczki
— Ty naprawdę myślisz, że oni są od nas lepsi? — wykrzyczała mama, trzaskając drzwiami kuchennymi tak mocno, że aż szklanki zadzwoniły w kredensie. Stałem przy oknie, patrząc na nowy dom państwa Nowaków, który wyrósł naprzeciwko naszego starego, drewnianego domu jak pałac z innej bajki. Jeszcze dwa lata temu na tej uliczce na obrzeżach miasteczka życie płynęło powoli. Znałem każdego sąsiada, wiedziałem, kto kiedy wyjeżdża do pracy, kto wraca z pola, a kto w sobotę piecze chleb. Teraz wszystko się zmieniło.
Nowi ludzie przyjeżdżali z miasta. Kupowali stare domy, burzyli je i stawiali nowe, ogromne budynki z wielkimi oknami i ogrodami pełnymi egzotycznych roślin. Autobusy zaczęły jeździć częściej, a na ulicy pojawiły się samochody z rejestracjami z Warszawy i Białegostoku. Moja mama, Danuta, nie mogła się z tym pogodzić. — Oni myślą, że wszystko mogą! — powtarzała codziennie, patrząc z niechęcią na sąsiadów.
Ojciec milczał. Po cichu cieszył się, że ceny działek rosną i może kiedyś sprzeda nasz dom za dobrą cenę. Ja miałem wtedy siedemnaście lat i czułem się rozdarty. Z jednej strony rozumiałem mamę — jej strach przed zmianą, przed utratą tego, co znane i swojskie. Z drugiej strony fascynowało mnie to nowe życie: dzieciaki w markowych ubraniach, rowery elektryczne, grille w ogrodzie i rozmowy o podróżach po świecie.
Największy konflikt zaczął się w dniu, kiedy państwo Nowakowie zaprosili wszystkich sąsiadów na parapetówkę. Mama odmówiła stanowczo. — Nie będę się tam wygłupiać! — syknęła. Ojciec poszedł sam, a ja wymknąłem się za nim. W środku było gwarno i jasno. Pachniało świeżą farbą i ciastem marchewkowym. Ludzie śmiali się, rozmawiali o remontach i planach na przyszłość. Czułem się tam obco, ale jednocześnie coś mnie przyciągało.
Wtedy zobaczyłem ją — Martę Nowak, córkę nowych sąsiadów. Miała rude włosy i śmiała się tak głośno, że aż echo niosło się po całym domu. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się szeroko. — Cześć! Ty jesteś synem pani Danuty? — zapytała bez skrępowania. Przytaknąłem niepewnie. — Szkoda, że twoja mama nie przyszła. Chciałam ją poznać — dodała szczerze.
Od tego dnia zaczęliśmy się spotykać. Najpierw przypadkiem na ulicy, potem coraz częściej umawialiśmy się na spacery po lesie albo rowerowe wycieczki po okolicy. Marta opowiadała mi o swoim dawnym życiu w Warszawie, o tęsknocie za przyjaciółmi i o tym, jak trudno jej było zaaklimatyzować się tutaj. Ja mówiłem jej o naszej uliczce sprzed lat, o starych sąsiadach i o mamie, która nie potrafi pogodzić się ze zmianami.
Mama coraz częściej wybuchała gniewem. — Oni cię omotali! — krzyczała, kiedy wracałem późno do domu. — Zapominasz, skąd jesteś! — Jej słowa bolały mnie bardziej niż cokolwiek innego. Próbowałem tłumaczyć, że Marta jest inna niż reszta nowych mieszkańców, że nie patrzy na nas z góry. Ale mama nie chciała słuchać.
Pewnego dnia doszło do prawdziwej awantury. Marta przyszła do nas z zaproszeniem na wspólne ognisko dla całej ulicy. Mama nawet nie spojrzała jej w oczy. — Nie mamy czasu na takie głupoty — rzuciła lodowatym tonem i zatrzasnęła drzwi przed Martą.
Wieczorem usłyszałem przez ścianę cichy płacz mamy. Ojciec próbował ją pocieszyć: — Danusia, czasy się zmieniają… Może warto spróbować? Ale ona tylko powtarzała: — Oni zabiorą nam wszystko… Nawet dzieci.
Zacząłem coraz częściej uciekać z domu. Spędzałem czas u Marty albo włóczyłem się po okolicy z nowymi znajomymi. Czułem się winny wobec mamy, ale nie potrafiłem już wrócić do dawnego życia. Widziałem też, jak ojciec coraz bardziej zamyka się w sobie. Przestał rozmawiać z mamą o czymkolwiek innym niż rachunki i praca.
Wszystko pękło pewnego letniego popołudnia. Wróciłem do domu wcześniej niż zwykle i zobaczyłem mamę siedzącą przy stole z listem w ręku. Drżała cała ze złości i rozpaczy. — To przez nich! — krzyknęła na mój widok. — Przez nich twój ojciec chce sprzedać dom! Chce nas zostawić!
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ojciec wrócił wieczorem i doszło do najgorszej kłótni w naszym domu od lat. Padały słowa o zdradzie, o braku lojalności wobec rodziny, o tym, że „nowi” rozbijają wszystko, co było dobre i trwałe.
Przez kilka tygodni żyliśmy jak obcy pod jednym dachem. Mama przestała mówić do ojca i do mnie. Ojciec zaczął coraz częściej nocować u znajomych w mieście pod pretekstem pracy.
Marta próbowała mnie wspierać, ale widziałem w jej oczach strach i poczucie winy. — Może powinniśmy przestać się spotykać? — zapytała pewnego dnia cicho. — Nie chcę być powodem twojego nieszczęścia.
Nie zgodziłem się. Wiedziałem już wtedy, że muszę wybrać własną drogę.
Dziś mieszkam w Białymstoku razem z Martą. Mama została sama w starym domu na naszej uliczce na Podlasiu. Ojciec wyjechał za granicę do pracy i rzadko wraca do kraju.
Często wracam myślami do tamtych dni i pytam siebie: czy naprawdę musieliśmy tak bardzo się poróżnić? Czy zawiść i strach przed zmianą muszą zawsze wygrywać z miłością i nadzieją na lepsze jutro? Może gdybyśmy wszyscy umieli rozmawiać ze sobą szczerze i bez uprzedzeń… Może wtedy ta historia miałaby inne zakończenie?