Zawsze byłam służącą dla swoich dzieci, aż w wieku 48 lat odkryłam, co to znaczy prawdziwe życie

Siedziałam na tej starej, wysiedzianej kanapie, która pamiętała jeszcze czasy, gdy moje dzieci były małe i biegały po mieszkaniu z bosymi stopami. Tapety na ścianach wyblakły już dawno, a ja nie miałam ani siły, ani pieniędzy, by je zmienić. Moje dłonie, spracowane latami prania, gotowania i sprzątania, leżały bezwładnie na kolanach. Z kuchni dobiegał dźwięk gotującej się wody — jak zawsze, bo przecież ktoś musiał ugotować obiad. Tym kimś byłam ja. Halina. Matka trojga dzieci. Służąca we własnym domu.

— Mamo, gdzie są moje spodnie? — krzyknął z pokoju najmłodszy, Pawełek, choć miał już dwadzieścia lat.

— W szafie, tam gdzie zawsze! — odpowiedziałam z rezygnacją, nie podnosząc głosu. Wiedziałam, że i tak zaraz przyjdzie i poprosi, żebym mu je podała.

Zawsze tak było. Od kiedy pamiętam, byłam dla nich wszystkim: kucharką, sprzątaczką, pielęgniarką, powierniczką. Mój mąż, Andrzej, odszedł do innej kobiety dziesięć lat temu. Zostawił mnie z trójką dzieci i kredytem na mieszkanie. Nie miałam czasu na żal ani na łzy — musiałam być silna. Dla nich.

Ale czy ktoś był silny dla mnie? Czy ktoś zapytał kiedyś: „Mamo, jak się czujesz? Mamo, czego potrzebujesz?”

— Halina, herbata gotowa? — usłyszałam głos mojej najstarszej córki, Magdy. Miała trzydzieści dwa lata i nadal mieszkała ze mną. Pracowała w sklepie spożywczym na drugim końcu miasta. Wiecznie zmęczona i rozdrażniona.

— Tak, już nalewam — odpowiedziałam automatycznie.

W kuchni zobaczyłam jej zaciętą twarz. Nawet nie spojrzała mi w oczy. Postawiłam przed nią kubek z herbatą.

— Znowu nie ma cukru? — burknęła.

— Skończył się — odpowiedziałam cicho.

— To trzeba było kupić! — rzuciła z wyrzutem.

Poczułam znajome ukłucie w sercu. Zawsze byłam winna wszystkiemu: braku cukru, niedopranemu praniu, za słonej zupie. Nawet temu, że Andrzej odszedł.

Wieczorem usiadłam przy oknie i patrzyłam na światła Wrocławia. Przypomniałam sobie siebie sprzed lat — młodą dziewczynę z marzeniami o podróżach, o własnej kawiarni nad Odrą. Gdzie to wszystko się podziało? Kiedy przestałam być Haliną, a stałam się tylko „mamą”?

Następnego dnia Pawełek wrócił do domu późno w nocy. Był pijany.

— Mamo, daj mi pieniądze na taksówkę! — krzyczał spod drzwi.

Otworzyłam mu i zobaczyłam w jego oczach gniew i żal. Dałam mu ostatnie dwadzieścia złotych z portfela. Nawet nie podziękował.

Wtedy coś we mnie pękło.

Przez kolejne dni chodziłam jak cień. Nie miałam siły rozmawiać z dziećmi. W pracy w szkole podstawowej byłam coraz bardziej rozkojarzona. Koleżanka z pracy, pani Basia, zauważyła moją zmianę.

— Halina, co się dzieje? Wyglądasz jakbyś miała zaraz się rozpłakać — powiedziała troskliwie.

Nie wytrzymałam i rozpłakałam się na jej ramieniu.

— Mam dość! — szlochałam. — Całe życie poświęciłam dzieciom, a one nawet nie widzą, że istnieję!

Basia przytuliła mnie mocno.

— Musisz pomyśleć o sobie. Jesteś jeszcze młoda! Masz prawo do szczęścia!

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Po raz pierwszy od lat zaczęłam myśleć o sobie. Co by było, gdybym wyjechała? Gdybym zostawiła wszystko?

Wieczorem zebrałam dzieci w salonie.

— Musimy porozmawiać — powiedziałam stanowczo.

Spojrzeli na mnie zdziwieni.

— Od dziś nie będę już waszą służącą — zaczęłam drżącym głosem. — Mam dość tego życia! Chcę czegoś więcej!

Magda prychnęła.

— Co ty wygadujesz? Przecież jesteśmy rodziną!

— Rodziną? — powtórzyłam gorzko. — Rodzina to wsparcie i szacunek. A ja od lat czuję się tu jak niewolnica!

Pawełek spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

— To co zamierzasz zrobić? — zapytał lekceważąco.

— Wyjeżdżam na weekend do Karpacza z koleżankami z pracy — powiedziałam cicho, ale stanowczo. — I nie wiem, kiedy wrócę.

Zapadła cisza. Po raz pierwszy zobaczyłam w ich oczach strach i niepewność.

Wyjechałam następnego dnia rano. W pociągu do Karpacza czułam się jak nastolatka uciekająca z domu. Bałam się i jednocześnie czułam ulgę. Przez cały weekend śmiałam się z Basią i Krysią, chodziłyśmy po górach i piłyśmy grzane wino w schronisku.

Po powrocie do domu zobaczyłam bałagan: brudne naczynia w zlewie, stertę prania na podłodze. Ale nikt nie narzekał. Magda pierwszy raz sama ugotowała obiad. Pawełek posprzątał swój pokój.

Zrozumieli coś ważnego: że nie jestem niezniszczalna.

Od tamtej pory zaczęłam walczyć o siebie. Zapisałam się na kurs florystyki. Znalazłam nową pracę w kwiaciarni niedaleko rynku. Poznałam tam pana Marka — wdowca po sześćdziesiątce, który codziennie kupował kwiaty dla swojej córki.

Dzieci powoli zaczęły mnie szanować. Magda wyprowadziła się do własnego mieszkania. Pawełek znalazł pracę jako kierowca autobusu miejskiego. Najstarszy syn, Tomek, który mieszkał w Warszawie, zaczął dzwonić do mnie co tydzień i pytać: „Mamo, jak się czujesz?”

Czasem siedzę wieczorami przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę o tym wszystkim, co przeszłam i o tym, co jeszcze przede mną.

Czy naprawdę musiałam czekać aż czterdzieści osiem lat, żeby zacząć żyć dla siebie? Ile kobiet w Polsce żyje tak jak ja — zapominając o sobie dla innych? Może czasem warto postawić siebie na pierwszym miejscu…