Zawsze młoda? Moja walka z lustrem i rodziną
– Znowu ci nie sprzedali tego wina? – zapytała mama, kiedy weszłam do kuchni z pustymi rękami i zaciśniętymi ustami.
– Nie – odpowiedziałam przez zęby, rzucając klucze na blat. – Powiedzieli, że muszę mieć dowód. Mam trzydzieści dwa lata, mamo!
Mama spojrzała na mnie z tym swoim pobłażliwym uśmiechem, który zawsze doprowadzał mnie do szału. – No widzisz, powinnaś się cieszyć. Każda kobieta chciałaby wyglądać tak młodo jak ty.
Nie odpowiedziałam. W środku aż się gotowałam. Ile razy jeszcze usłyszę te same słowa? Ile razy ktoś mnie zignoruje na spotkaniu w pracy, bo wyglądałam jak stażystka? Ile razy usłyszę od babci: „Dziecko, ty się w ogóle nie zmieniasz! Jakby czas dla ciebie stanął w miejscu!”
Wszyscy myślą, że to komplement. Że powinnam być wdzięczna losowi za wieczną młodość. Ale nikt nie widzi, jak bardzo mnie to boli. Jak bardzo chciałabym w końcu być traktowana poważnie. Jak bardzo chciałabym przestać być „tą młodą”, „tą dziewczynką”, „tą, co zawsze wygląda na licealistkę”.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy poczułam się przez to naprawdę źle. Miałam dwadzieścia pięć lat i poszłam na rozmowę o pracę do dużej firmy w centrum Warszawy. Siedziałam w poczekalni obok innych kandydatów – wszyscy w eleganckich garniturach, poważni, skupieni. Ja miałam na sobie najlepszą garsonkę, włosy spięte w kok, makijaż perfekcyjny. A jednak kiedy wszedł kierownik działu HR, spojrzał na mnie i zapytał: – A ty po kogo przyszłaś? Po mamę?
Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam wydusić z siebie słowa. W końcu wydukałam: – Przyszłam na rozmowę o pracę na stanowisko specjalisty ds. marketingu.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, potem zerknął na CV i uśmiechnął się przepraszająco. Ale ja już wiedziałam, że nie mam szans.
Od tamtej pory zaczęłam obsesyjnie patrzeć w lustro. Każda zmarszczka była dla mnie wybawieniem. Każdy cień pod okiem – dowodem na to, że dorastam, że się starzeję, że może w końcu ktoś potraktuje mnie poważnie.
Ale rodzina miała inne zdanie.
– Po co ci te kremy przeciwzmarszczkowe? – pytała siostra, przeglądając moją półkę w łazience. – Ty i tak nigdy się nie zestarzejesz.
– Może dlatego, że nie chcę już wyglądać jak dziecko! – wybuchałam czasem, ale nikt nie brał tego na serio.
Najgorzej było podczas rodzinnych spotkań. Wszyscy kuzyni już dawno założyli rodziny, mieli dzieci, kredyty i poważne sprawy na głowie. Ja byłam tą „wiecznie młodą”, która „jeszcze ma czas”, „jeszcze się wyszaleje”.
– Kiedy ty w końcu dorośniesz? – zapytał raz wujek Marek przy świątecznym stole.
– Może wtedy, kiedy przestaniecie traktować mnie jak dziecko – odpowiedziałam cicho.
Zapadła niezręczna cisza. Mama próbowała ją rozładować żartem:
– No co ty, Aniu! Przecież to tylko takie rodzinne przekomarzanie się!
Ale ja już miałam dość.
Zaczęłam unikać rodzinnych spotkań. Coraz częściej zamykałam się w swoim mieszkaniu na Ochocie i patrzyłam w lustro z nadzieją, że zobaczę tam dorosłą kobietę. Zamiast tego widziałam dziewczynę z wielkimi oczami i gładką cerą, której nikt nie traktuje poważnie.
W pracy też nie było lepiej. Kiedy dostałam awans na kierowniczkę zespołu, nowi pracownicy mylili mnie z praktykantką.
– Przepraszam, gdzie znajdę panią kierownik? – zapytała kiedyś nowa koleżanka z działu IT.
– To ja – odpowiedziałam chłodno.
Zobaczyłam w jej oczach zdziwienie i lekkie rozbawienie.
Zaczęłam coraz bardziej dbać o to, żeby wyglądać „poważniej”. Cięższy makijaż, ciemniejsze ubrania, okulary bez szkieł tylko po to, żeby dodać sobie lat. Ale czułam się w tym wszystkim przebrana. Jakbym grała rolę kogoś innego.
Z czasem zaczęły pojawiać się konflikty z mamą.
– Nie rozumiem cię – mówiła pewnego wieczoru, kiedy przyszłam do niej po pracy. – Inne kobiety wydają fortunę na kremy odmładzające, a ty narzekasz na swój wygląd!
– Bo ty nigdy nie musiałaś walczyć o to, żeby ktoś traktował cię poważnie! – krzyknęłam. – Ty zawsze byłaś tą elegancką panią doktor! A ja? Ja jestem wiecznie młodą Anią!
Mama spojrzała na mnie zaskoczona moją reakcją.
– Myślałam, że jesteś szczęśliwa…
– Nie jestem! – wybuchłam płaczem.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach cień zrozumienia. Ale to nie wystarczyło.
Zaczęłam chodzić do psychologa. Opowiadałam o tym wszystkim: o pracy, rodzinie, lustrze i o tym uczuciu bycia niewidzialną dorosłą kobietą zamkniętą w ciele nastolatki.
– Czy próbowała pani porozmawiać z bliskimi o swoich uczuciach? – zapytała psycholożka.
– Próbowałam… Ale oni tego nie rozumieją.
– Może warto spróbować jeszcze raz? Czasem ludzie potrzebują czasu, żeby zaakceptować czyjeś emocje.
Postanowiłam spróbować.
Pewnego wieczoru zaprosiłam mamę i siostrę do siebie na kolację. Przy winie (tym razem kupionym przez siostrę) zaczęłam mówić:
– Chciałabym wam coś powiedzieć…
Obie spojrzały na mnie uważnie.
– Wiem, że dla was mój wygląd to powód do dumy albo żartów… Ale dla mnie to źródło ogromnego bólu. Czuję się przez to niewidzialna jako dorosła kobieta. Czuję się niedoceniana w pracy i niezrozumiana w domu. Chciałabym być traktowana poważnie…
Siostra milczała przez chwilę, a potem powiedziała cicho:
– Nigdy o tym tak nie myślałam… Zawsze ci zazdrościłam tej młodości…
Mama ścisnęła moją dłoń:
– Przepraszam cię, Aniu. Nie wiedziałam…
Poczułam ulgę. Po raz pierwszy od lat ktoś naprawdę mnie wysłuchał.
To nie znaczyło jednak końca mojej walki z lustrem i samą sobą. Nadal miałam dni lepsze i gorsze. Nadal łapałam się na tym, że szukam pierwszych zmarszczek z nadzieją i lękiem jednocześnie.
Ale zaczęłam rozumieć jedno: mój wygląd nie definiuje mojej wartości ani dorosłości. To ja decyduję o tym, kim jestem i jak chcę być postrzegana.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy kiedykolwiek zaakceptuję siebie taką, jaka jestem? Czy inni przestaną oceniać mnie przez pryzmat mojego wyglądu? A może najważniejsze jest to, żebym sama przestała to robić?