Zosia, żebrak i tajemnica pod poznańskim niebem

— Znowu tu jesteś? — zapytałam, ledwo powstrzymując drżenie głosu, kiedy zobaczyłam go skulonego pod moim straganem. Był ranek, mgła jeszcze nie opadła, a ja już czułam, jak serce wali mi w piersi. Miał na sobie tę samą, poszarpaną kurtkę, a jego kulawe kolano ledwo trzymało się w ryzach. Ludzie przechodzili obok, rzucając mu pogardliwe spojrzenia, czasem nawet śmiejąc się pod nosem. Ale ja nie potrafiłam przejść obojętnie.

Mam na imię Zosia. Mam 24 lata i od dwóch lat prowadzę mały, drewniany stragan z jedzeniem przy ruchliwej drodze w Poznaniu. Stragan zbił dla mnie tata, zanim odszedł — najpierw od nas, potem z tego świata. Mama została sama z trójką dzieci, a ja, jako najstarsza, musiałam przejąć odpowiedzialność. Każdego ranka wstaję przed świtem, żeby przygotować pierogi, zupę i kanapki. To nie jest życie, o jakim marzyłam, ale nie mam wyboru.

On pojawił się pewnego listopadowego dnia. Był brudny, śmierdział alkoholem i miał wykrzywioną nogę. Ludzie mówili na niego „Kulawy Franek”. Siedział pod moim straganem, nie odzywał się, tylko patrzył na mnie tymi swoimi szarymi oczami. Przez pierwsze dni go ignorowałam, ale kiedy zobaczyłam, jak wyjada resztki z kosza na śmieci, coś we mnie pękło. Od tamtej pory codziennie dawałam mu miskę zupy albo kawałek chleba. Nigdy nie dziękował, tylko kiwał głową i jadł łapczywie, jakby bał się, że zaraz ktoś mu to odbierze.

Moja mama nie była zadowolona. — Po co się z nim zadawać? — pytała. — On tylko kłopoty przyniesie. Ale ja widziałam w nim coś więcej niż tylko żebraka. Może dlatego, że sama czułam się czasem jak ktoś, kogo wszyscy omijają szerokim łukiem.

Pewnego ranka, kiedy przyniosłam mu kubek gorącej herbaty, nie było go na swoim miejscu. Zamiast niego znalazłam kopertę, schowaną pod pustą miską. Drżącymi rękami otworzyłam ją i przeczytałam kilka słów napisanych koślawym pismem: „Zosiu, przepraszam. Musiałem odejść. Dziękuję za wszystko. Franek”. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przez kolejne dni nie mogłam się skupić na pracy. Ludzie pytali, czy wszystko w porządku, ale ja tylko kiwałam głową.

Minął tydzień. Pewnego ranka, kiedy rozstawiałam stragan, podszedł do mnie mężczyzna w eleganckim płaszczu. Miał siwe włosy i przenikliwe spojrzenie. — Pani Zosiu? — zapytał. — Czy mogę z panią porozmawiać?

Zdziwiłam się, ale skinęłam głową. — Chodzi o Franka — powiedział cicho. — Jest moim bratem. Szukam go od lat. Słyszałem, że pani mu pomagała.

Zatkało mnie. — Franek? Ale… przecież on… — zaczęłam, ale nie dokończyłam. Mężczyzna uśmiechnął się smutno.

— Franek był kiedyś lekarzem. Miał rodzinę, dom, wszystko. Ale po wypadku… stracił nogę, żona odeszła, a on nie potrafił się pozbierać. Zaczął pić, uciekł z domu. Szukałem go wszędzie. Dopiero niedawno ktoś powiedział mi, że widziano go w Poznaniu.

Poczułam, jak świat wiruje mi przed oczami. Przez tyle miesięcy widziałam w nim tylko żebraka, a on miał swoją historię, rodzinę, życie, które stracił. — On… był dobrym człowiekiem — wyszeptałam.

Mężczyzna skinął głową. — Dziękuję, że pani mu pomogła. To znaczy dla mnie więcej, niż pani myśli.

Od tamtej pory codziennie patrzyłam na puste miejsce pod straganem i zastanawiałam się, gdzie jest Franek. Czy znalazł spokój? Czy wrócił do brata? Czy wybaczył sobie to, co się stało?

W domu atmosfera była coraz bardziej napięta. Mama coraz częściej narzekała, że nie przynoszę do domu tyle pieniędzy, ile powinnam. Młodszy brat, Michał, zaczął wagarować i wdawać się w bójki. Czułam się coraz bardziej samotna, przytłoczona odpowiedzialnością, której nie chciałam. Czasem miałam ochotę po prostu uciec, zostawić wszystko i zacząć od nowa. Ale nie mogłam. Byłam potrzebna.

Któregoś wieczoru, kiedy zamykałam stragan, podszedł do mnie chłopak z sąsiedztwa, Tomek. — Zosiu, wszystko w porządku? — zapytał. — Ostatnio wyglądasz, jakbyś miała się zaraz rozpłakać.

Chciałam mu odpowiedzieć, że wszystko dobrze, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. — Nie wiem, Tomek — wyszeptałam. — Czasem mam wrażenie, że wszystko mnie przerasta.

Tomek położył mi rękę na ramieniu. — Wiesz, że możesz na mnie liczyć? Nie musisz być zawsze taka silna.

Te słowa sprawiły, że poczułam się trochę lepiej. Ale wciąż nie mogłam przestać myśleć o Franku. Czy ja naprawdę mu pomogłam? Czy tylko łudziłam się, że moje drobne gesty coś zmieniają?

Kilka dni później dostałam list. Bez znaczka, bez adresu zwrotnego. W środku było tylko jedno zdanie: „Dzięki Tobie uwierzyłem, że jeszcze mogę być człowiekiem”. Podpis: F.

Płakałam długo tej nocy. Może nie uratowałam Franka, ale dałam mu coś, czego nikt inny nie chciał mu dać — odrobinę godności. I wtedy zrozumiałam, że nawet najmniejszy gest może mieć ogromne znaczenie.

Czasem zastanawiam się, ilu ludzi mijamy codziennie, nie wiedząc nic o ich historii. Ilu z nich potrzebuje tylko jednego dobrego słowa, talerza zupy, uśmiechu? Czy naprawdę tak trudno nam to dać?

Może właśnie po to jesteśmy — żeby czasem zatrzymać się i zobaczyć człowieka w drugim człowieku. Co o tym myślicie? Czy warto pomagać, nawet jeśli wydaje się, że to nic nie zmienia?