„Nie Musisz Już Przyjeżdżać, Synu. Jakoś Sobie Poradzimy”

Jan i Maria siedzieli na swojej wysłużonej kanapie, a przyćmione światło salonu rzucało długie cienie na ściany. Zegar na kominku odmierzał sekundy, nieustannie przypominając o czasie, który minął odkąd ich dzieci, Piotr i Ania, opuścili dom.

„Pamiętasz, jak Piotrek bawił się w ogrodzie swoimi zabawkowymi ciężarówkami?” zapytała Maria, jej głos przepełniony nostalgią.

Jan skinął głową, z lekkim uśmiechem na ustach. „A Ania zawsze była tuż za nim, próbując nadążyć. To były czasy.”

Ich wieczory często wypełniały takie rozmowy, wspominając szczęśliwe i beztroskie życie, które kiedyś prowadzili. Ale teraz ich dom wydawał się pusty, a cisza niemal ogłuszająca. Piotr przeprowadził się do innego województwa z powodu pracy, a Ania była zajęta swoją własną rodziną. Wizyty stały się rzadkie, a rozmowy telefoniczne często były pośpieszne.

Pewnego wieczoru, gdy siedzieli na swoich zwykłych miejscach, zadzwonił telefon. Maria podniosła słuchawkę, jej twarz rozjaśniła się, gdy zobaczyła imię Piotra na wyświetlaczu.

„Cześć, mamo,” głos Piotra przyszedł przez słuchawkę, brzmiąc odlegle i zmęczono.

„Cześć, kochanie. Jak się masz?” zapytała Maria, starając się ukryć podekscytowanie w swoim głosie.

„Dobrze, tylko jestem zajęty pracą. Chciałem ci powiedzieć, że nie będę mógł przyjechać w ten weekend. Coś wyskoczyło w biurze,” powiedział Piotr, jego ton przepełniony przeprosinami.

Serce Marii zamarło, ale wymusiła uśmiech. „To w porządku, Piotrze. Rozumiemy. Masz teraz swoje życie.”

Po kilku minutach rozmowy o drobiazgach zakończyli rozmowę. Maria zwróciła się do Jana, jej oczy błyszczały od niewylanych łez. „Nie przyjedzie w ten weekend.”

Jan westchnął, przeczesując ręką swoje przerzedzone włosy. „To nic, Mario. Jakoś sobie poradzimy.”

Dni zamieniały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące. Wizyty Piotra stawały się coraz rzadsze, a Ania, choć mieszkała bliżej, zawsze była zajęta swoją rodziną. Maria i Jan znajdowali pocieszenie we wspomnieniach, ale samotność była trudna do zniesienia.

Pewnego szczególnie zimnego wieczoru Maria zachorowała. Jan robił co mógł, aby się nią opiekować, ale jego własne zdrowie również podupadało. Zadzwonił do Piotra, licząc na wsparcie.

„Piotrze, twoja matka jest bardzo chora. Nie wiem co robić,” powiedział Jan, jego głos drżał.

„Tato, chciałbym przyjechać, ale mam duży projekt w pracy. Nie mogę teraz wziąć wolnego,” odpowiedział Piotr, jego głos pełen żalu.

Jan odłożył słuchawkę, czując się bardziej samotny niż kiedykolwiek. Zwrócił się do Marii, która leżała na kanapie, jej oddech był płytki.

„Piotr nie może przyjechać,” powiedział cicho.

Maria skinęła głową, jej oczy pełne zrozumienia. „To nic, Janie. Jakoś sobie poradzimy.”

W miarę upływu dni stan Marii się pogarszał. Jan robił co mógł, aby się nią opiekować, ale było jasne, że potrzebuje więcej pomocy niż on mógł zapewnić. Pewnej nocy, gdy siedział przy jej boku trzymając ją za rękę, szepnęła: „Janie, obiecaj mi, że będziesz dobrze.”

Łzy spływały po twarzy Jana gdy skinął głową. „Obiecuję, Mario.”

Maria zmarła tej nocy, pozostawiając Jana samego w ich pustym domu. Piotr i Ania przyjechali na pogrzeb, ale ich wizyty były krótkie. Mieli swoje własne życie do którego musieli wrócić, swoje własne troski i zmartwienia.

Jan siedział na wysłużonej kanapie, cisza domu przytłaczała go. Spojrzał na zegar na kominku, jego tykanie było nieustannym przypomnieniem o czasie który minął. Zamknął oczy wspominając szczęśliwe i beztroskie życie które kiedyś prowadzili i szepnął do pustego pokoju: „Jakoś sobie poradzimy.”