Jak modlitwa uratowała mnie przed rozpaczą – historia o wierze, która daje siłę

– Mamo, dlaczego płaczesz? – zapytała cicho Zosia, stojąc w drzwiach kuchni. Siedziałam przy stole, z głową opartą na dłoniach, a łzy kapały mi na rachunki rozłożone przede mną. W tej chwili nie potrafiłam już udawać silnej. Wszystko się zawaliło. Praca w banku, którą miałam od ośmiu lat, przepadła z dnia na dzień – restrukturyzacja, cięcia, suchy komunikat: „Dziękujemy za współpracę”. Mój mąż, Andrzej, nie wytrzymał presji. Zamiast razem walczyć, spakował walizkę i wyszedł. Zostałam sama z dwójką dzieci i długami.

– To nic, kochanie – odpowiedziałam drżącym głosem, próbując się uśmiechnąć. – Po prostu trochę się zmęczyłam.

Ale Zosia wiedziała swoje. Miała tylko dziewięć lat, ale była bystra i czuła. Przytuliła mnie mocno, a ja poczułam, jak pęka we mnie kolejna tama. Nie wiedziałam, co robić. Każdy dzień był walką – o pieniądze na jedzenie, o spokój dzieci, o własną godność.

Wieczorem, kiedy dzieci już spały, usiadłam na łóżku i zaczęłam się modlić. Nie była to piękna modlitwa z książeczki. To był krzyk rozpaczy: „Boże, jeśli jesteś, pomóż mi! Nie mam już siły!”.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie Basia – przyjaciółka jeszcze z liceum. – Słyszałam o wszystkim od twojej mamy – powiedziała bez zbędnych pytań. – Przyjdź do mnie dziś wieczorem. Pogadamy.

Nie chciałam nikogo widzieć. Wstydziłam się swojej sytuacji. Ale Basia nie odpuszczała. – Nie będziesz sama w tym wszystkim. Przyjdź.

Wieczorem siedziałyśmy razem przy herbacie. Basia słuchała mnie cierpliwie, nie przerywała nawet wtedy, gdy po raz kolejny wybuchałam płaczem.

– Wiesz – powiedziała w końcu – ja też miałam kiedyś taki moment. I wtedy ktoś mi powiedział: „Nie musisz być silna sama”. Pozwól sobie pomóc. I pozwól Bogu działać.

Nie byłam szczególnie religijna. Do kościoła chodziłam raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby serca. Ale tej nocy po raz pierwszy od dawna poczułam coś na kształt nadziei.

Zaczęłam codziennie się modlić. Najpierw nieporadnie, potem coraz bardziej świadomie. Prosiłam Boga o siłę i spokój dla siebie i dzieci. Prosiłam o znak.

Wkrótce pojawiły się pierwsze promyki światła. Basia pomogła mi znaleźć dorywczą pracę w sklepie spożywczym jej ciotki. Nie było to nic wielkiego – układanie towaru na półkach, sprzątanie magazynu – ale dawało mi poczucie sensu i pierwsze pieniądze.

Dzieci zaczęły się uśmiechać częściej. Zosia pomagała mi w domu, a mały Kuba rysował dla mnie laurki z napisem „Najlepsza mama na świecie”.

Pewnego wieczoru zadzwonił Andrzej. Chciał porozmawiać z dziećmi. Był spięty i chłodny. Po rozmowie zapytał:
– Jak sobie radzisz?
– Lepiej niż myślałam – odpowiedziałam szczerze.
– Może mógłbym jakoś pomóc…

Nie oczekiwałam już od niego niczego. Przestałam liczyć na cudowne pojednanie czy powrót do dawnego życia. Zrozumiałam, że muszę budować wszystko od nowa.

W niedzielę poszłam do kościoła sama z dziećmi. Ksiądz mówił o tym, że czasem największe cuda dzieją się wtedy, gdy wydaje nam się, że wszystko stracone. Siedziałam w ławce i czułam łzy płynące po policzkach – tym razem były to łzy ulgi.

Z czasem znalazłam lepszą pracę – zostałam asystentką w kancelarii prawnej. Było ciężko pogodzić obowiązki samotnej matki z nowym etatem, ale dawałam radę. Basia i kilka innych przyjaciółek pomagały mi przy dzieciach.

Najtrudniejsze były wieczory, kiedy cisza w mieszkaniu przypominała mi o wszystkim, co straciłam. Wtedy siadałam na kanapie i szeptałam krótką modlitwę: „Dziękuję Ci za ten dzień”.

Po roku od tamtych wydarzeń patrzę na siebie sprzed roku jak na zupełnie inną osobę. Wiem już, że nie jestem sama – mam dzieci, przyjaciół i coś jeszcze: wiarę w to, że nawet z najciemniejszego tunelu można wyjść na światło.

Czasem pytam siebie: czy to Bóg wysłał mi Basię? Czy to modlitwa dała mi siłę? A może jedno i drugie? Może właśnie wtedy, gdy jesteśmy na dnie, zaczynamy naprawdę słuchać…

Czy Wy też mieliście momenty, kiedy wiara lub modlitwa pomogły Wam przetrwać najtrudniejsze chwile? Jak radzicie sobie z samotnością i zwątpieniem?