Światło z Ruczaju: Historia Zosi Strumyczek i sekretarki z warsztatu
— Znowu się spóźniłaś, Zosiu! — krzyknął pan Marek, nasz kierownik, kiedy tylko usłyszał charakterystyczny stukot ciężkich butów na korytarzu. Siedziałam przy biurku, udając, że przeglądam papiery, ale tak naprawdę czekałam na ten moment. Zosia Strumyczek, kobieta, o której wszyscy mówili, ale nikt nie znał jej naprawdę. Miała już pięćdziesiąt lat, a jej twarz nosiła ślady wielu przeżytych burz. Zawsze głośna, zawsze szybka, jakby próbowała uciec przed własnym cieniem.
— Panie Marku, tramwaj znowu się popsuł, a potem jeszcze ta awaria na moście! — tłumaczyła się, ale nikt jej nie słuchał. Wszyscy wiedzieli, że Zosia zawsze znajdzie wymówkę, choćby nie wiem co. Ale ja widziałam coś więcej. Widziałam, jak jej ręce drżą, kiedy podpisuje listę obecności. Jak czasem, kiedy myśli, że nikt nie patrzy, ociera łzę z policzka.
Pracuję tu od trzech lat. Jestem sekretarką, zwykłą dziewczyną z Nowej Huty, która marzyła o czymś więcej niż segregowaniu faktur i pilnowaniu grafiku. Ale życie nie pyta o marzenia. Zosia była dla mnie zagadką. Wszyscy mówili o niej źle: że kiedyś siedziała, że miała męża pijaka, że jej syn wyjechał do Niemiec i nie chce z nią rozmawiać. Ale nikt nie próbował jej zrozumieć.
Pewnego dnia, kiedy zostałyśmy same w biurze, zebrałam się na odwagę.
— Zosiu, wszystko w porządku? — zapytałam cicho.
Spojrzała na mnie z niedowierzaniem, jakby nie wierzyła, że ktoś może się o nią zatroszczyć.
— A co cię to obchodzi, dziewczyno? — odburknęła, ale w jej głosie zabrzmiała nuta wdzięczności.
— Po prostu… czasem wyglądasz na bardzo zmęczoną. — Uśmiechnęłam się nieśmiało.
Zosia westchnęła ciężko i usiadła na krześle naprzeciwko mnie. Przez chwilę milczała, patrząc w okno na szare bloki Ruczaju.
— Wiesz, jak to jest, kiedy wszyscy cię oceniają, a nikt nie zna twojej historii? — zapytała nagle. — Kiedyś miałam wszystko. Męża, syna, dom. Ale życie… — urwała, jakby bała się powiedzieć za dużo.
Siedziałyśmy tak przez chwilę w ciszy. Wiedziałam, że jeśli teraz nie zapytam, już nigdy nie dowiem się prawdy.
— Co się stało, Zosiu?
— Mąż pił. Bił mnie, syna też. W końcu uciekł, a ja zostałam sama. Syn wyjechał, bo nie mógł na to patrzeć. Myśli, że to moja wina. — Głos jej się załamał. — A ja… ja tylko chciałam, żebyśmy byli rodziną.
Poczułam, jak ściska mnie w gardle. Zosia, ta głośna, twarda kobieta, nagle stała się krucha i bezbronna. Chciałam ją przytulić, ale wiedziałam, że nie pozwoli.
Od tamtej pory patrzyłam na nią inaczej. Zaczęłam zauważać, jak bardzo się stara. Jak pomaga innym, choć sama ledwo daje sobie radę. Jak przynosi kanapki dla młodych chłopaków z warsztatu, bo wie, że nie mają pieniędzy na obiad. Jak czasem zostaje po godzinach, żeby posprzątać, choć nikt jej za to nie płaci.
Ale świat nie jest sprawiedliwy. Pewnego dnia ktoś ukradł z warsztatu narzędzia. Oczywiście wszyscy od razu oskarżyli Zosię.
— To na pewno ona! Przecież kiedyś siedziała! — krzyczeli.
Pan Marek wezwał ją do biura. Siedziałam przy drzwiach, słysząc każde słowo.
— Zosiu, musisz się wytłumaczyć. Ludzie mówią różne rzeczy…
— Panie Marku, przysięgam, nie mam z tym nic wspólnego! — Zosia była blada jak ściana.
— Ale przecież masz przeszłość…
— Przeszłość to nie wyrok! — krzyknęła. — Pracuję tu od lat, nigdy nikogo nie okradłam!
Wyszła z biura z podniesioną głową, ale widziałam, jak bardzo ją to zabolało. Przez następne dni unikała wszystkich. Przestała się odzywać, przestała się śmiać. Nawet jej kroki ucichły.
W końcu prawda wyszła na jaw. To nie Zosia ukradła narzędzia, tylko jeden z nowych pracowników, który miał długi u bukmachera. Ale nikt nie przeprosił Zosi. Nikt nie powiedział: „przepraszam, pomyliliśmy się”.
Pewnego wieczoru, kiedy wychodziłam z pracy, zobaczyłam Zosię siedzącą na ławce przed warsztatem. Podeszłam do niej i usiadłam obok.
— Zosiu, nie możesz się poddawać. Jesteś silniejsza, niż myślisz.
Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się smutno.
— Wiesz, dziewczyno, czasem mam wrażenie, że jestem jak to światło z Ruczaju. Niby świecę, ale nikt mnie nie widzi. Może już czas zgasnąć?
— Nie mów tak. Jesteś potrzebna. Może nie wszystkim, ale mnie na pewno.
Zosia popatrzyła na mnie długo, a potem wstała i ruszyła w stronę przystanku. Jej kroki znowu były szybkie i głośne. Może po raz pierwszy od dawna poczuła, że ktoś ją widzi.
Czasem zastanawiam się, ilu ludzi wokół nas nosi takie ciężary jak Zosia. Ile razy oceniamy kogoś, nie znając jego historii? Czy naprawdę tak trudno jest okazać trochę zrozumienia? Może gdybyśmy częściej patrzyli sercem, świat byłby lepszy…