Mam dość utrzymywania rodziny: kiedy pomoc staje się przekleństwem
– Znowu nie masz na czynsz? – zapytałam, patrząc na moją młodszą siostrę, Magdę, która stała w progu mojego mieszkania z oczami pełnymi łez i siatką z taniego marketu.
– Wiesz, jak jest, Anka… Praca się nie klei, dzieci chore, a Zbyszek… – zaczęła tłumaczyć, ale przerwałam jej ruchem ręki.
– Zbyszek od trzech lat nie miał pracy. Ty ciągle szukasz wymówek. Ile jeszcze mam wam pomagać? – mój głos drżał ze złości i bezsilności.
Zamknęłam oczy na chwilę. W głowie miałam tysiące myśli. Od lat byłam tą „ogarniętą” w rodzinie. To ja skończyłam studia, znalazłam pracę w banku, wynajęłam mieszkanie w Warszawie. Oni zostali w naszym rodzinnym miasteczku pod Radomiem – mama, Magda z rodziną i brat Tomek, który od lat „szuka swojego miejsca”.
Każdy miesiąc wyglądał tak samo: telefony z prośbą o pieniądze, SMS-y z dramatycznymi opisami sytuacji, a potem milczenie, gdy tylko przelewałam kolejne kilkaset złotych. Nigdy nie usłyszałam „dziękuję”. Zamiast tego były pretensje: że za mało, że za późno, że przecież mnie stać.
Pamiętam Wigilię dwa lata temu. Przyjechałam do domu z prezentami dla wszystkich – dzieci Magdy dostały zabawki i ubrania, mama nowy czajnik, Tomek słuchawki do telefonu. Magda spojrzała na mnie z wyrzutem:
– A może lepiej byś nam dała pieniądze na jedzenie? Po co te zabawki?
Zamurowało mnie. Przez chwilę miałam ochotę rzucić wszystko i wyjść na mróz. Ale zostałam – jak zawsze. Bo przecież „rodzina to rodzina”.
W pracy coraz częściej łapałam się na tym, że nie mogę się skupić. Klienci denerwowali mnie drobiazgami, szefowa patrzyła podejrzliwie, gdy brałam kolejny dzień wolny „na sprawy rodzinne”. Moje życie prywatne praktycznie nie istniało – nie miałam czasu na randki ani spotkania ze znajomymi. Wszystko kręciło się wokół problemów innych.
Pewnego dnia zadzwoniła mama. Jej głos był cichy i zmęczony:
– Aniu, Tomek znowu narobił długów. Komornik przyszedł do domu…
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Ile jeszcze razy mam ratować dorosłego faceta przed konsekwencjami jego własnych decyzji? Ile razy mam słuchać tych samych tłumaczeń?
Wieczorem zadzwoniła Magda:
– Anka, nie bądź taka zimna. Przecież jesteśmy rodziną. Ty zawsze miałaś łatwiej…
– Łatwiej? – wybuchłam. – Łatwiej?! Ja harowałam na studiach i po nocach pracowałam w sklepie! Ty w tym czasie imprezowałaś z Zbyszkiem! Tomek rzucał szkołę za szkołą! Mama nigdy nie miała czasu na rozmowę, bo była zajęta rozwiązywaniem waszych problemów!
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– To nie nasza wina, że ty jesteś taka ambitna…
Rozłączyłam się bez słowa.
Przez kolejne dni czułam się jak potwór. Wyrzuty sumienia mieszały się z gniewem i żalem. Przecież kocham ich wszystkich – ale czy to znaczy, że muszę poświęcić dla nich całe swoje życie?
W pracy koleżanka zauważyła moje rozkojarzenie:
– Anka, co się dzieje? Wyglądasz jak cień samej siebie.
Opowiedziałam jej wszystko – pierwszy raz tak szczerze. Słuchała uważnie, a potem powiedziała coś, co utkwiło mi w głowie:
– Pomagać można tylko wtedy, gdy ktoś naprawdę chce sobie pomóc. Inaczej to tylko przedłużanie ich cierpienia… i twojego.
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, analizując każde słowo. Czy naprawdę robię im krzywdę swoją pomocą? Czy jestem współwinna ich bezradności?
Następnego dnia postanowiłam postawić granice. Zadzwoniłam do mamy:
– Mamo, kocham was wszystkich, ale nie mogę już was utrzymywać. Pomogę raz na jakiś czas, ale musicie zacząć radzić sobie sami.
Mama płakała. Magda przestała się odzywać. Tomek napisał mi SMS-a: „Dzięki za wszystko do tej pory”.
Przez kilka tygodni czułam się okropnie samotna. Ale pierwszy raz od lat miałam czas dla siebie – poszłam do kina, zaczęłam biegać po parku, zapisałam się na kurs fotografii.
Po trzech miesiącach zadzwoniła Magda:
– Anka… Znalazłam pracę w sklepie spożywczym. Nie jest lekko, ale daję radę.
Poczułam dumę i ulgę.
Dziś wiem jedno: miłość do rodziny nie polega na ciągłym ratowaniu ich z opresji kosztem własnego życia. Czasem trzeba pozwolić im upaść, żeby mogli się podnieść.
Czy jestem egoistką? A może wreszcie nauczyłam się kochać siebie tak samo mocno jak innych? Co wy byście zrobili na moim miejscu?