Po rozwodzie uciekłam nad Bałtyk. Myślałam, że jestem przegrana. Ale morze nauczyło mnie czegoś innego…

Wysiadłam z autobusu w Ustce, ściskając w dłoni uchwyt starej walizki. Wiatr od morza był zimny, przeszywający, jakby chciał mnie od razu przywitać i jednocześnie przepędzić. „I po co tu przyjechałaś?” – zapytałam siebie w myślach, patrząc na szarą taflę Bałtyku. Nikt mnie tu nie znał. I o to właśnie chodziło. Chciałam zniknąć, zaszyć się na kilka dni, chodzić boso po piasku, wpatrywać się w fale i nie mówić nikomu, jak bardzo mnie boli.

Rozwód był jak trzęsienie ziemi – nagłe, brutalne i głośne. A potem nastała cisza, która bolała jeszcze bardziej. W domu w Warszawie wszystko przypominało mi o Pawle: kubek z jego ulubioną kawą, zdjęcia z wakacji, nawet zapach jego perfum na poduszce. Mama powtarzała: „Będzie dobrze, Aniu, czas leczy rany”. Ale ja nie chciałam słyszeć tych banałów. Chciałam tylko przestać czuć.

Pierwszego wieczoru w pensjonacie „U Kasi” długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam przez cienkie ściany śmiech dzieci z sąsiedniego pokoju. Przypomniałam sobie, jak bardzo pragnęliśmy z Pawłem dziecka, jak bardzo się staraliśmy… i jak bardzo to wszystko się rozpadło. Zasnęłam dopiero nad ranem, z mokrą od łez poduszką.

Drugiego dnia poszłam na plażę. Było pusto, tylko mewy krzyczały nad głową. Zdjęłam buty i weszłam do lodowatej wody. Przez chwilę miałam wrażenie, że morze zabierze cały mój ból. Ale on wracał, jak fala.

– Przepraszam, pani się dobrze czuje? – usłyszałam za sobą głos.

Odwróciłam się gwałtownie. Stał za mną starszy mężczyzna w granatowej kurtce.

– Tak… To znaczy, nie wiem – odpowiedziałam szczerze, zaskoczona własną otwartością.

– Morze nie leczy, ale pomaga oddychać – powiedział i odszedł, zostawiając mnie z tą myślą.

Wieczorem zadzwoniła mama.

– Aniu, wróć do domu. Nie możesz tak sama…

– Mamo, muszę być sama. Muszę zrozumieć, kim jestem bez Pawła.

– Jesteś moją córką. I zawsze będziesz – odpowiedziała cicho.

Zamknęłam oczy. Kim jestem? Kim byłam przez te wszystkie lata? Żoną Pawła, córką Marii i Zbyszka, księgową w nudnej firmie. Ale czy kiedykolwiek byłam sobą?

Trzeciego dnia zaczęłam pisać pamiętnik. Zaczęłam od słów: „Moje blizny nie są końcem – tylko mapą. Do siebie samej”. Pisałam o tym, jak bardzo się bałam samotności, jak bardzo bolało mnie każde słowo Pawła: „Nie kocham cię już”. Przypominałam sobie nasze kłótnie o drobiazgi: o rozrzucone skarpetki, o niepozmywane naczynia, o jego wieczne nadgodziny. Ale przecież to nie o to chodziło. Chodziło o to, że przestaliśmy się widzieć. Przestaliśmy być dla siebie ważni.

Czwartego dnia poznałam Kasię, właścicielkę pensjonatu. Zaprosiła mnie na herbatę z malinami.

– Wiesz, Aniu, ja też kiedyś uciekałam przed życiem. Mój mąż zostawił mnie dla młodszej. Myślałam, że umrę z żalu. Ale potem zrozumiałam, że życie jest jak morze – czasem spokojne, czasem burzliwe. Ale zawsze płynie dalej.

Siedziałyśmy razem na werandzie, patrząc na zachód słońca.

– A jeśli już nigdy nie będę szczęśliwa? – zapytałam cicho.

– Będziesz. Tylko musisz pozwolić sobie na smutek. I na nowy początek.

Piątego dnia zadzwonił Paweł.

– Aniu… chciałem tylko powiedzieć, że przepraszam. Wiem, że cię zraniłem.

– Ja też przepraszam. Za wszystko – odpowiedziałam spokojnie.

– Może kiedyś…

– Paweł, nie wracajmy do tego. Muszę nauczyć się żyć bez ciebie.

Rozłączyłam się i poczułam ulgę. Po raz pierwszy od miesięcy.

Szóstego dnia poszłam na długi spacer po plaży. Zaczęło padać. Deszcz mieszał się ze łzami na mojej twarzy. Ale tym razem to były łzy ulgi. Zrozumiałam, że nie muszę już udawać silnej. Że mogę być słaba, zagubiona i jednocześnie – wolna.

Wieczorem napisałam do mamy: „Wrócę za kilka dni. Muszę jeszcze trochę pobyć sama”.

Siódmego dnia spotkałam tego starszego pana z plaży.

– Widzę, że pani już oddycha – uśmiechnął się.

– Tak… Chyba tak – odpowiedziałam.

– To dobrze. Bo życie jest za krótkie, żeby się dusić.

Wróciłam do pensjonatu i spojrzałam w lustro. Zobaczyłam kobietę zmęczoną, ale już nie złamaną. Moje blizny były widoczne – na twarzy, w oczach, w sercu. Ale już się ich nie wstydziłam.

Dziś wiem, że moje blizny nie są końcem – tylko mapą. Do siebie samej. Może właśnie po to musiałam się zgubić, żeby się odnaleźć?

A wy? Czy też kiedyś musieliście się zgubić, żeby odnaleźć siebie? Czy blizny mogą być początkiem nowej drogi?