Wnuczka założyła mi profil randkowy dla żartu. Nie spodziewałam się, że pierwsze spotkanie przewróci moje życie do góry nogami…

– Babciu, no weź, przecież to tylko zabawa! – śmiała się Zosia, pokazując mi ekran telefonu. Na zdjęciu byłam ja, w starym słomkowym kapeluszu, z konewką w ręku, otoczona zielenią mojego ogródka. „Emilia, 67 lat. Uwielbia książki, spacery po lesie i szarlotkę z cynamonem. Szuka towarzysza rozmów i życia.” Zakrztusiłam się herbatą.

– Zosiu, co ty najlepszego zrobiłaś? – próbowałam się nie śmiać, ale czułam jak policzki mi płoną. – Przecież ja nie umiem nawet tych aplikacji obsługiwać!

– Babciu, to tylko dla żartu! Ale zobacz, już masz trzy wiadomości! – Zosia była wyraźnie rozbawiona.

Przez chwilę chciałam kazać jej wszystko usunąć, ale potem… poczułam coś dziwnego. Może ciekawość? Może tęsknotę za rozmową? Od śmierci mojego męża minęło już osiem lat. Dzieci i wnuki mają swoje życie. Ja mam ogród, książki i seriale, ale wieczorami cisza w domu bywa nieznośna.

Zosia zaczęła czytać wiadomości na głos:

– „Dzień dobry, Pani Emilio. Czy lubi Pani spacery po lesie o świcie? Pozdrawiam, Janusz.” – Zosia spojrzała na mnie z uśmiechem. – Babciu, może odpiszesz?

Wzruszyłam ramionami. – Przecież to głupie…

Ale tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym Januszu i o tym, jak bardzo brakuje mi zwykłej rozmowy przy herbacie.

Następnego dnia poprosiłam Zosię, żeby pomogła mi odpisać. Tak zaczęła się nasza korespondencja z Januszem. Pisał pięknie – o książkach, o swoich wnukach, o tym, jak lubi chodzić do lasu na grzyby. Po tygodniu zaproponował spotkanie w kawiarni na rynku.

Bałam się jak nastolatka przed pierwszą randką. Przeglądałam sukienki, poprawiałam fryzurę i co chwilę pytałam Zosię:

– A jeśli mnie nie pozna? Albo jeśli okaże się dziwakiem?

– Babciu, najwyżej wypijesz kawę i wrócisz do domu – uspokajała mnie wnuczka.

W kawiarni serce waliło mi jak młotem. Janusz przyszedł punktualnie. Był wysoki, siwy, z ciepłym spojrzeniem. Uśmiechnął się szeroko.

– Emilia? – zapytał niepewnie.

– Tak… To ja.

Usiedliśmy przy oknie. Rozmawialiśmy o wszystkim: o dzieciach, o dawnych czasach, o tym, jak trudno być samotnym po tylu latach małżeństwa. Janusz opowiedział mi o swojej żonie, która zmarła na raka pięć lat temu. W pewnym momencie poczułam łzy pod powiekami.

– Przepraszam… – szepnęłam.

– Nie przepraszaj – powiedział cicho. – Ja też czasem płaczę.

Spotykaliśmy się coraz częściej: na spacerach w parku, na kawie u mnie w domu (Zosia piekła nam szarlotkę), a raz nawet pojechaliśmy razem na grzyby do lasu pod Sulejowem. Zaczęłam czuć się… młodsza? Szczęśliwsza?

Ale wtedy zaczęły się problemy.

Pewnego popołudnia przyszła do mnie córka, Marta. Była wyraźnie zdenerwowana.

– Mamo, co ty wyprawiasz? Całe osiedle już gada! Że spotykasz się z jakimś obcym facetem z internetu! Przecież to niebezpieczne!

Poczułam się jak dziecko przyłapane na czymś złym.

– Marto, ja tylko… rozmawiamy. Jest miło. Nie robię nic złego.

– Ale po co ci to? Przecież masz nas! Wnuki! Ogród! Po co ci jakiś Janusz?

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Marta była coraz bardziej wzburzona.

– Ludzie będą gadać! Tata nie żyje nawet dziesięć lat!

Zrobiło mi się przykro. Czy naprawdę nie mam prawa do szczęścia? Czy wdowa musi już zawsze być sama?

Wieczorem zadzwonił Janusz.

– Coś się stało? – zapytał od razu.

Opowiedziałam mu wszystko. Słuchał uważnie.

– Emilia… Ja też miałem takie rozmowy z synem. Myślą, że starość to tylko czekanie na śmierć i opieka nad wnukami. A ja chcę jeszcze żyć.

Przez kilka dni unikałam spotkań z Januszem. Czułam się winna wobec Marty i wnuków. Ale tęskniłam coraz bardziej.

Pewnego wieczoru Zosia przyszła do mnie do kuchni.

– Babciu… Przepraszam, że cię w to wciągnęłam. Ale widzę, że jesteś szczęśliwsza niż kiedykolwiek od śmierci dziadka. Może mama kiedyś to zrozumie?

Przytuliłam ją mocno.

Po tygodniu zadzwoniła Marta:

– Mamo… Przepraszam za tamto. Po prostu się martwię. Ale jeśli on naprawdę cię uszczęśliwia… Chciałabym go poznać.

Spotkaliśmy się wszyscy razem na obiedzie u mnie w domu. Było trochę sztywno na początku, ale Janusz okazał się świetnym gawędziarzem i szybko rozluźnił atmosferę.

Dziś mija pół roku od naszego pierwszego spotkania w kawiarni na rynku. Czasem jeszcze słyszę szepty sąsiadek albo czuję ukłucie zazdrości w oczach Marty, ale wiem jedno: mam prawo do szczęścia.

Czy naprawdę trzeba czekać na pozwolenie innych, żeby znów poczuć radość życia? Ile odwagi potrzeba, by zawalczyć o siebie – nawet wtedy, gdy wszyscy wokół mówią „nie wypada”?