Kaprys dziecka prawie zniszczył naszą przyjaźń: „Mój mąż nie wytrzymał i zapytał: 'Czy ona nie może się sama pobawić albo pooglądać bajki?'”

— Znowu przyszła? — głos mojego męża, Piotra, rozległ się z kuchni, gdy tylko usłyszał dzwonek do drzwi. W jego tonie czułam już zmęczenie, a nawet lekką irytację. Spojrzałam na zegarek — była 10:15 rano, sobota. Przez okno widziałam Ankę, moją najlepszą przyjaciółkę od liceum, jak z trudem pchała wózek z małą Zosią.

Otworzyłam drzwi i zanim zdążyłam się przywitać, Anka już zaczęła mówić:
— Musiałam wyjść z domu, Zosia od rana płacze, a Bartek (jej mąż) zamknął się w sypialni z laptopem. Po prostu nie mogłam tam dłużej wytrzymać.

Wpuściłam ją do środka, choć w głowie miałam już plan na spokojny poranek z Piotrem. Zosia natychmiast zaczęła rozrzucać zabawki po salonie, a Anka usiadła na kanapie i westchnęła ciężko.

— Wiesz, czasem mam wrażenie, że jestem sama z tym wszystkim — powiedziała cicho. — Bartek tylko praca i praca. A ja? Nawet nie wiem, kim jestem poza byciem mamą.

Próbowałam ją pocieszyć, ale w środku czułam narastającą frustrację. Od kilku miesięcy każda nasza rozmowa kręciła się wokół Zosi: jej kolki, pierwszych ząbków, nocnych pobudek. Nawet na Facebooku i Instagramie Anka zmieniła wszystkie zdjęcia profilowe na te z córką. Czułam się jak statystka w jej nowym życiu.

Tego dnia Piotr nie wytrzymał. Gdy Anka poszła przewinąć Zosię, szepnął:
— Nie możemy tak żyć. To już trzeci raz w tym tygodniu. Czy ona nie może się sama pobawić albo pooglądać bajki? Przecież mamy własne życie.

Zabolało mnie to. Przecież Anka była moją przyjaciółką. Ale czy naprawdę jeszcze nią była? Czy raczej stała się tylko matką Zosi, a ja — jej darmową opiekunką i powierniczką frustracji?

Wieczorem napisałam do niej wiadomość:
„Anka, musimy pogadać. Czuję, że coś się między nami zmieniło.”

Odpisała natychmiast:
„Wiem. Przepraszam, że tak cię obciążam. Ale nie mam nikogo innego.”

To jedno zdanie sprawiło, że poczułam się winna. Przecież to nie jej wina, że macierzyństwo ją przytłoczyło. Ale czy to znaczyło, że muszę rezygnować z siebie?

Następnego dnia spotkałyśmy się w kawiarni. Bez dzieci. Anka wyglądała na zmęczoną i starszą o kilka lat.

— Boję się, że cię stracę — powiedziała nagle. — Wszyscy mnie unikają odkąd urodziłam Zosię. Nawet Bartek… On mówi, że przesadzam z tą obsesją na punkcie dziecka.

Patrzyłam na nią i widziałam dawną Ankę — tę śmiejącą się z byle czego dziewczynę, która zawsze miała czas na plotki i spontaniczne wypady nad Wisłę.

— Nie stracisz mnie — odpowiedziałam cicho. — Ale musimy znaleźć nowy sposób na naszą przyjaźń. Ja też mam swoje życie, swoje problemy.

Anka spuściła wzrok.
— Wiem. Po prostu… boję się być sama. Czasem mam wrażenie, że Zosia to jedyna rzecz, która mnie jeszcze trzyma przy zdrowych zmysłach.

Wróciłam do domu rozbita. Piotr patrzył na mnie pytająco.
— I co teraz?

Nie wiedziałam. Przez kolejne tygodnie próbowałyśmy znaleźć balans: spotkania bez dzieci, rozmowy o czymś innym niż pieluchy i nocne karmienia. Ale za każdym razem temat wracał do Zosi.

Pewnego dnia Anka zadzwoniła zapłakana:
— Bartek powiedział, że chce ode mnie odejść. Że nie ma już żony, tylko matkę jego dziecka.

Pojechałam do niej natychmiast. Siedziałyśmy na podłodze w kuchni, a Zosia spała w pokoju obok.
— Może on ma rację? Może naprawdę zwariowałam? — szlochała Anka.

Przytuliłam ją mocno.
— Nie zwariowałaś. Po prostu jesteś zmęczona i samotna. Ale musisz znaleźć coś dla siebie poza byciem mamą.

Zaczęłyśmy razem chodzić na jogę raz w tygodniu. Na początku Anka była spięta, ciągle sprawdzała telefon i denerwowała się, czy Bartek poradzi sobie z Zosią przez godzinę. Ale powoli zaczynała wracać do siebie.

Jednak relacja z Piotrem też zaczęła się psuć. Coraz częściej miał pretensje:
— Cały czas zajmujesz się problemami innych! A co z nami?

Czułam się rozdarta między lojalnością wobec przyjaciółki a własnym życiem rodzinnym.

Pewnego wieczoru usiedliśmy z Piotrem przy stole.
— Kocham cię — powiedziałam cicho — ale nie mogę zostawić Anki samej w takim momencie.
— A jeśli przez to stracisz mnie? — zapytał gorzko.

Nie spałam całą noc. Rano napisałam do Anki:
„Muszę trochę zadbać o siebie i o Piotra. Potrzebuję dystansu. Ale zawsze możesz na mnie liczyć w kryzysie.”

Odpisała dopiero po kilku godzinach:
„Rozumiem. Dziękuję za wszystko. Przepraszam, że cię tak obciążyłam.”

Minęły miesiące zanim nasze relacje wróciły na właściwe tory. Dziś spotykamy się rzadziej, ale bardziej świadomie — bez poczucia winy i obowiązku.

Czasem patrzę na zdjęcia sprzed kilku lat i zastanawiam się: czy każda przyjaźń przechodzi taki test? Czy można być wsparciem dla kogoś bliskiego i jednocześnie nie zatracić siebie?

A wy? Jak radzicie sobie z granicami w relacjach? Czy można pomóc komuś bliskiemu nie rezygnując z własnego życia?