Koniec naszej drogi: Rozwód po 35 latach małżeństwa
– Znowu nie odbiera telefonu – mruknęłam pod nosem, patrząc na zegar w kuchni. Była już prawie północ, a ja siedziałam sama przy stole, głaszcząc po głowie roztrzęsionego psa mojej wnuczki. Fado drżał przy każdym huku fajerwerków, a ja czułam, jak w środku narasta we mnie niepokój. Nowy Rok miał być radosny, a tymczasem czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek.
Mój mąż, Andrzej, wyszedł kilka godzin wcześniej na cmentarz. Powiedział, że chce odwiedzić grób matki przed północą. Zawsze był sentymentalny, ale tym razem coś było inaczej. Nie patrzył mi w oczy, wychodząc. Nie pocałował mnie na pożegnanie. Nawet nie zapytał, czy chcę iść z nim. Zostawił mnie samą z psem i ciszą, która bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa.
Przez te wszystkie lata nauczyłam się tłumaczyć jego dziwne zachowania. „Zmęczony pracą”, „potrzebuje chwili dla siebie”, „taki już jest” – powtarzałam sobie i dzieciom. Ale tej nocy coś we mnie pękło. Przypomniałam sobie wszystkie te wieczory, kiedy wracał późno albo wcale nie wracał. Wszystkie te rozmowy, które kończyły się milczeniem. Wszystkie święta, które spędzaliśmy osobno pod pretekstem odwiedzin u rodziny.
Telefon zadzwonił dopiero po pierwszej w nocy. – Przepraszam, zasiedziałem się – powiedział Andrzej bez emocji. – Wrócę rano.
Nie zapytał, jak się czuję. Nie zapytał o Fado. Po prostu odłożył słuchawkę. Siedziałam jeszcze długo w kuchni, patrząc na zdjęcia naszych dzieci na lodówce. Zosia z mężem i dwójką dzieci w Gdańsku. Michał z narzeczoną w Krakowie. Każdy z nich miał swoje życie, swoje problemy. A ja? Kim byłam bez Andrzeja?
Rano wrócił cicho jak cień. Przeszedł obok mnie do łazienki, nawet nie spojrzał w moją stronę. – Andrzej – zaczęłam niepewnie – musimy porozmawiać.
– Teraz? – rzucił przez ramię.
– Tak, teraz. Nie możemy już dłużej udawać.
Usiadł naprzeciwko mnie przy stole. Patrzył gdzieś ponad moją głową.
– Co chcesz wiedzieć? – zapytał chłodno.
– Czy ty mnie jeszcze kochasz? – wyszeptałam.
Milczał długo. W końcu wzruszył ramionami.
– Nie wiem.
Te dwa słowa uderzyły mnie mocniej niż jakakolwiek kłótnia przez te wszystkie lata. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.
– Po co to wszystko było? Dzieci, dom, te wszystkie lata… – głos mi się załamał.
– Dla dzieci – odpowiedział spokojnie. – Dla spokoju.
Wtedy zrozumiałam, że przez większość naszego życia żyliśmy obok siebie, a nie razem. Każde z nas miało swoje tajemnice, swoje żale i niespełnione marzenia. Ja marzyłam o podróżach po Europie, on o ciszy i świętym spokoju na działce pod Łodzią.
Przez kolejne dni chodziliśmy po domu jak duchy. Dzieci dzwoniły z życzeniami noworocznymi, ale nie miałam siły udawać szczęśliwej matki i babci. W końcu zadzwoniła Zosia:
– Mamo, co się dzieje? Słyszysz się? Jesteś jakaś inna…
Nie wytrzymałam i wybuchłam płaczem.
– Zosiu… chyba się rozstajemy z tatą.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Ale… po tylu latach? – zapytała cicho.
– Tak… Po tylu latach.
Zosia przyjechała do mnie już następnego dnia. Przytuliła mnie mocno i powiedziała:
– Mamo, zasługujesz na szczęście. Nawet jeśli to oznacza bycie samej.
Ale czy naprawdę zasługuję? Czy potrafię być sama? Przez 35 lat byłam żoną Andrzeja, matką naszych dzieci, gospodynią domu. Moje życie kręciło się wokół innych ludzi. Teraz miałam 62 lata i nie wiedziałam nawet, czego chcę od siebie samej.
Andrzej wyprowadził się tydzień później do mieszkania po swojej matce. Zostawił mi dom i psa wnuczki na kilka dni „żebyś nie była całkiem sama” – powiedział bez przekonania.
Pierwsze noce były najgorsze. Leżałam w łóżku i wsłuchiwałam się w ciszę przerywaną tylko oddechem Fado. Przypominałam sobie nasze początki: studenckie imprezy w Łodzi, pierwsze wspólne mieszkanie na Bałutach, narodziny Zosi i Michała… Kiedy to wszystko zaczęło się psuć?
Może wtedy, gdy Andrzej dostał awans i zaczął coraz częściej wyjeżdżać służbowo? Może wtedy, gdy ja rzuciłam pracę w bibliotece, żeby zająć się domem? Może wtedy, gdy dzieci wyjechały na studia i zostaliśmy sami?
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie sąsiadka Ela:
– Słyszałam… Przykro mi bardzo. Jeśli chcesz pogadać albo po prostu posiedzieć razem przy herbacie – jestem obok.
Poszłam do niej następnego dnia. Siedziałyśmy przy kuchennym stole i milczałyśmy przez długi czas.
– Wiesz – powiedziała w końcu Ela – mój Staszek też odszedł po trzydziestu latach. Myślałam wtedy, że świat mi się zawalił… Ale teraz wiem, że to był początek czegoś nowego.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Ale jak zaczyna się od nowa w tym wieku?
Ela uśmiechnęła się smutno:
– Najpierw trzeba pozwolić sobie na smutek i żal. Potem przychodzi ciekawość… Co jeszcze mogę zrobić dla siebie?
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Zaczęłam wychodzić na spacery z Fado do parku na Julianowie. Zapisałam się na kurs komputerowy w domu kultury. Po raz pierwszy od lat poczułam coś na kształt nadziei.
Ale nocami nadal wracały pytania: Czy mogliśmy uratować nasze małżeństwo? Czy powinnam była walczyć bardziej? A może to właśnie teraz mam szansę odnaleźć siebie?
Czasem patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną życiem, ale coraz częściej dostrzegam też kogoś ciekawego świata i gotowego na nowe doświadczenia. Może jeszcze nie jest za późno?
Czy można zacząć od nowa po sześćdziesiątce? Czy samotność to przekleństwo czy szansa? Czas pokaże…