„Mamo, chcę się wyprowadzić do domku na działce” – Odpowiedziałam stanowczo NIE, oferując pomoc finansową. Czy postąpiłam słusznie?
– Mamo, musimy pogadać – Bartek stał w progu kuchni, a jego głos drżał lekko, jakby walczył ze sobą. Właśnie wróciłam z pracy, zmęczona i rozdrażniona po kolejnej awanturze z szefem. Spojrzałam na niego – mój młodszy syn, zawsze taki pewny siebie, a teraz wyglądał jakby miał zaraz uciec.
– O co chodzi? – zapytałam, próbując ukryć niepokój.
– Chcemy z Kasią zamieszkać razem. Myśleliśmy o domku na działce. Wiesz, tym starym, co stoi pusty od lat. – W jego oczach zobaczyłam nadzieję i strach jednocześnie.
Zamarłam. Domek na działce… Przecież to ruina! Tam nawet nie ma porządnego ogrzewania. Przez chwilę miałam ochotę go przytulić i powiedzieć: „Synku, jesteś jeszcze za młody na takie decyzje”. Ale wiedziałam, że to tylko pogorszy sprawę.
– Bartek, nie zgadzam się. To nie jest miejsce do mieszkania. – Moje słowa zawisły w powietrzu jak wyrok.
– Ale mamo! My sobie poradzimy! Mam dobrą pracę, Kasia też pracuje. Chcemy spróbować żyć na własny rachunek! – Jego głos stawał się coraz bardziej zdesperowany.
– Nie chodzi o pieniądze. Po prostu… jesteście za młodzi. Nie chcę, żebyś popełnił błąd. – Czułam, jak łzy napływają mi do oczu.
Bartek rzucił mi spojrzenie pełne żalu i gniewu.
– Zawsze tak! Nigdy we mnie nie wierzysz! – krzyknął i wybiegł z kuchni.
Usiadłam ciężko przy stole. Przez chwilę słyszałam tylko własny oddech i bicie serca. Czy naprawdę jestem taką złą matką? Przecież chcę dla niego dobrze…
Bartek nie odzywał się przez dwa dni. W domu panowała cisza, której nie znosiłam. Starszy syn, Tomek, próbował mnie pocieszać:
– Mamo, daj mu trochę czasu. On musi sam się sparzyć.
Ale ja nie chciałam, żeby się sparzył. Chciałam go ochronić przed światem, który potrafi być okrutny.
Trzeciego dnia Bartek wrócił późno wieczorem. Usiadł naprzeciwko mnie w salonie.
– Mamo… Kasia płakała przez całą noc. Myślała, że jej nie akceptujesz.
Poczułam ukłucie winy.
– To nie tak… Ja ją lubię. Po prostu boję się o was. Ten domek to nie miejsce do życia.
Bartek spuścił głowę.
– A jeśli go wyremontujemy? Sami? – zapytał cicho.
Westchnęłam ciężko.
– Bartek… Ja mogę wam pomóc finansowo. Wynajmijcie mieszkanie w mieście. Pomogę wam przez pierwszy rok. Ale domek na działce… to nie jest dobry pomysł.
Widziałam, jak walczy ze sobą. Z jednej strony chciał pokazać mi, że potrafi być dorosły. Z drugiej – wiedział, że mam rację.
Następnego dnia Kasia przyszła do nas do domu. Była blada i wystraszona.
– Dzień dobry, pani Aniu…
– Kasiu, usiądź proszę – zaprosiłam ją do stołu.
Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu. W końcu zaczęła mówić:
– My naprawdę chcemy spróbować sami… Bartek mówił, że pani się boi o nas. Ale my nie jesteśmy już dziećmi.
Spojrzałam na nią uważnie. Była młoda, ale w jej oczach widziałam determinację.
– Kasiu… Ja wiem, że wasza miłość jest silna. Ale życie to nie bajka. Czasem trzeba myśleć rozsądnie.
Kasia skinęła głową.
– Rozumiem panią. Ale proszę nam dać szansę.
Wieczorem długo rozmawiałam z mężem.
– Może rzeczywiście przesadzam? Może powinnam im pozwolić spróbować?
Marek spojrzał na mnie poważnie:
– Aniu, pamiętasz jak my zaczynaliśmy? Też wszyscy byli przeciwko nam. A jednak daliśmy radę.
Przez całą noc przewracałam się z boku na bok. W głowie miałam obraz Bartka jako małego chłopca i jako dorosłego mężczyzny. Rano podjęłam decyzję.
Zadzwoniłam do Bartka:
– Synku… Jeśli naprawdę tego chcecie, możecie spróbować wyremontować domek. Ale pod jednym warunkiem: będę wam pomagać i doglądać wszystkiego.
Po drugiej stronie słuchawki usłyszałam ulgę i radość:
– Dziękuję, mamo! Obiecuję, że cię nie zawiedziemy!
Remont trwał całe lato. Było mnóstwo kłótni i łez – Bartek nie miał pojęcia o hydraulice, Kasia płakała nad starymi tapetami, a ja codziennie przynosiłam im jedzenie i dobre rady (których czasem mieli już serdecznie dość). Ale widziałam też ich radość z każdego małego sukcesu: nowa podłoga, świeżo pomalowane ściany…
Pod koniec września domek był gotowy do zamieszkania. Bartek i Kasia zaprosili nas na pierwszą wspólną kolację w ich nowym-starym domu. Siedzieliśmy przy stole, śmialiśmy się i wspominaliśmy stare czasy.
Patrzyłam na nich z dumą i wzruszeniem. Może rzeczywiście czasem trzeba pozwolić dzieciom popełniać własne błędy? Może moja rola to już tylko być obok – gotową pomóc, ale nie narzucać swojej woli?
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę można ochronić dziecko przed całym światem? A może lepiej nauczyć je radzić sobie z porażkami? Co wy byście zrobili na moim miejscu?