Miłość, która nie istniała: Opowieść o życiu w cieniu cudzych oczekiwań
Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż kot uciekł pod łóżko. Stałam na środku kuchni, z dłonią zaciśniętą na kubku herbaty, a łzy ciekły mi po policzkach, choć przecież nie miałam już siły płakać. — Znowu zaczynasz? — krzyknęła mama z przedpokoju. — Ile razy mam ci powtarzać, że Paweł to najlepsze, co cię w życiu spotkało?
— Mamo, ja go nie kocham — wyszeptałam, ale ona już nie słuchała. W jej oczach byłam niewdzięczną córką, która nie docenia losu. Paweł, syn sąsiadów, informatyk z własnym mieszkaniem i samochodem, był spełnieniem jej marzeń o mojej przyszłości. Moich marzeń nikt nie pytał.
Poznałam Pawła na weselu kuzynki. Przysiadł się do mnie przy stole i od razu zaczął opowiadać o swoim psie, pracy i planach na dom pod Warszawą. — Z tobą to bym mógł wszystko — powiedział po trzecim kieliszku. — Zawsze chciałem mieć żonę, która nie będzie się włóczyć po świecie, tylko stworzy dom.
Zaśmiałam się wtedy nerwowo. — A jeśli ja chcę czegoś innego? — spytałam.
— To się przekonasz, że dom jest najważniejszy — odpowiedział z uśmiechem.
Nie chciałam się z nim spotykać. Ale mama już następnego dnia zadzwoniła do jego matki: — Moja Zosia to dobra dziewczyna, tylko trochę roztrzepana. Może Paweł ją ustatkuje.
Paweł zaczął przychodzić codziennie. Przynosił kwiaty, czekoladki, czasem nawet pizzę z mojej ulubionej pizzerii. — Wiesz, że dla ciebie zrobiłbym wszystko? — powtarzał. — Nawet nauczyłbym się gotować.
Próbowałam być miła, ale czułam się jak w klatce. Każda rozmowa kończyła się tym samym: — Zosiu, wyjdź za mnie. Zobaczysz, będziesz szczęśliwa.
— Nie jestem gotowa na ślub — tłumaczyłam.
— To tylko strach przed dorosłością — przekonywała mama. — Każda kobieta tak ma.
W końcu uległam. Nie było wielkiej miłości ani nawet motyli w brzuchu. Było za to zmęczenie walką z rodziną i Pawłem, który nie odpuszczał. Ślub był skromny, bo „na co wydawać pieniądze”, jak mówiła teściowa. Wesele w remizie, bigos i schabowy, a ja w sukience pożyczonej od kuzynki.
Pierwsze miesiące były jak życie pod mikroskopem. Paweł chciał wiedzieć wszystko: gdzie idę, z kim rozmawiam, dlaczego tak długo siedzę w łazience. — Kocham cię tak bardzo, że boję się cię stracić — tłumaczył.
Próbowałam znaleźć swoje miejsce w tym nowym świecie. Zapisałam się na kurs rysunku w domu kultury. Paweł kręcił nosem: — Po co ci to? Lepiej posiedź ze mną albo ugotuj coś dobrego.
Zaczęły się kłótnie. Najpierw ciche pretensje:
— Znowu wychodzisz wieczorem? — pytał.
— To tylko dwie godziny w tygodniu!
— Ja pracuję cały dzień i chciałbym mieć żonę przy sobie.
Potem coraz głośniejsze awantury:
— Ty mnie w ogóle nie kochasz! — krzyczał Paweł pewnego wieczoru.
— A ty mnie dusisz! — odpowiedziałam pierwszy raz szczerze.
Mama przyjeżdżała co tydzień z ciastem i dobrymi radami:
— Zosia, małżeństwo to kompromisy. Ty zawsze byłaś za bardzo uparta.
— Mamo, ja nie chcę tak żyć!
— Przestań wymyślać! Każda kobieta by ci zazdrościła.
Teściowa była jeszcze gorsza:
— Paweł jest złotym chłopakiem! Ty go ranisz swoim zachowaniem!
Czułam się coraz bardziej samotna. Przyjaciółki z liceum rozjechały się po świecie. Jedna mieszkała w Gdańsku, druga wyjechała do Londynu. Pisały czasem na Messengerze: „Zoska, jak tam życie mężatki?”
Nie miałam odwagi napisać prawdy.
Najgorsze były wieczory. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła samochodów na ulicy. Paweł oglądał seriale albo grał na konsoli. Czasem próbował mnie przytulić:
— Chodź do mnie, Zosieńko.
Sztywniałam wtedy cała. Udawałam ból głowy albo zmęczenie.
— Co ze mną jest nie tak? — pytałam siebie w myślach.
Po roku zaczęły się pytania o dziecko:
— Kiedy wnuki? — dopytywała teściowa.
— Może jeszcze nie teraz… — odpowiadałam wymijająco.
— Nie odkładajcie za długo! Kobieta ma swój czas!
Paweł coraz częściej wracał z pracy rozdrażniony:
— Wszyscy mają dzieci, tylko my stoimy w miejscu!
— Może nie jestem gotowa?
— Ty nigdy nie jesteś gotowa! Na nic!
Pewnego dnia znalazłam w szufladzie bilet PKP do Krakowa. Kupiłam go impulsywnie po kolejnej kłótni z Pawłem i matką. Chciałam uciec do Magdy, mojej przyjaciółki ze studiów. Ale nie pojechałam. Bałam się zostawić wszystko: rodzinę, dom, nawet kota.
Zamiast tego zaczęłam pisać pamiętnik. Wylewałam w nim całą frustrację:
„Nie wiem już, kim jestem. Żoną Pawła? Córką mamy? Kimś więcej?”
W pracy byłam cicha i niezauważalna. Koleżanki plotkowały o romansach i wyjazdach do Egiptu. Ja milczałam.
Czasem Paweł próbował być czuły:
— Może pojedziemy nad morze?
— Nie mam urlopu.
— To może chociaż do kina?
— Nie mam ochoty.
Widziałam jego smutek i poczucie porażki. Ale nie potrafiłam go pocieszyć.
W końcu przestał pytać o cokolwiek.
Minęły trzy lata naszego małżeństwa. Pewnego wieczoru wróciłam do domu później niż zwykle. Paweł siedział przy stole z pustym wzrokiem.
— Zosiu… Ty mnie już dawno nie kochasz, prawda?
Zamilkłam.
— Może nigdy mnie nie kochałaś?
Nie odpowiedziałam.
— To dlaczego ze mną jesteś?
Patrzyłam na niego długo:
— Bo… boję się być sama.
Paweł spuścił głowę:
— Ja też się boję samotności.
Zrozumiałam wtedy, że oboje jesteśmy więźniami cudzych oczekiwań i własnych lęków.
Dziś siedzę przy tym samym oknie co zawsze i patrzę na światła miasta. Kot mruczy mi na kolanach. Paweł śpi w drugim pokoju. Myślę o tym wszystkim i pytam siebie (i was):
Czy można być szczęśliwym bez miłości? Czy lepiej być samemu niż żyć w związku bez uczuć? Co wy byście zrobili na moim miejscu?