Nie planowałam być macochą, ale dziś inwestuję w dzieci męża jak w swoje własne. Czy to wystarczy, by mnie zaakceptowały?

— Nie jesteś moją mamą! — krzyknęła Zosia, trzaskając drzwiami swojego pokoju. Stałam na środku korytarza, z ręką wciąż wyciągniętą po talerz z obiadem, który właśnie chciałam jej podać. W kuchni słychać było cichy szloch młodszego Antka, który nie rozumiał, dlaczego atmosfera w domu znów jest napięta.

To był zwykły wtorek, a jednak czułam się, jakby ktoś wyrwał mi serce. Przypomniałam sobie pierwszą rozmowę z Pawłem, moim mężem. Już na drugiej randce powiedział mi prosto w oczy: „Mam dwójkę dzieci. One są dla mnie najważniejsze. Jeśli to dla ciebie problem, lepiej zakończmy to teraz.” Wtedy wydawało mi się, że wiem, na co się piszę. Byłam zakochana, gotowa na kompromisy i wyzwania. Ale nikt nie przygotował mnie na to, jak bardzo można czuć się obco we własnym domu.

Zosia miała wtedy dziewięć lat, Antek sześć. Ich mama, Marta, mieszkała kilka ulic dalej i choć oficjalnie rozstali się z Pawłem w zgodzie, dzieci nosiły w sobie żal i tęsknotę za dawnym życiem. Przez pierwsze miesiące byłam dla nich „ciocią Kasią”. Gotowałam ich ulubione naleśniki, pomagałam w lekcjach, kupowałam drobne prezenty. Paweł patrzył na mnie z wdzięcznością i powtarzał: „Jesteś dla nich jak anioł.”

Ale dzieci nie chciały anioła. Chciały mamy i taty razem. Zosia coraz częściej zamykała się w sobie, a Antek zaczął moczyć się w nocy. Kiedy próbowałam rozmawiać z Martą, usłyszałam tylko: „To wybraliście taki układ. Ja nie zamierzam ułatwiać ci życia.”

Pewnego wieczoru Paweł wrócił późno z pracy. Siedziałam przy stole z rachunkami — nowy rok szkolny oznaczał wydatki: podręczniki, buty, zajęcia dodatkowe. — Kasia, nie przesadzaj — powiedział zmęczonym głosem. — Przecież Marta też coś dorzuca.

— Dorzuca? — nie wytrzymałam. — Dostałam od niej SMS-a: „Nie stać mnie na nowe buty dla Zosi. Może twoja żona się postara?”

Paweł spuścił wzrok. — Wiem, że to trudne…

— Trudne? — przerwałam mu. — Ja nie mam własnych dzieci, a inwestuję w twoje wszystko: czas, pieniądze, serce! A one… one mnie nienawidzą.

Wybiegłam z kuchni i zamknęłam się w łazience. Płakałam długo, cicho, żeby dzieci nie słyszały. W głowie dudniło mi pytanie: po co to wszystko?

Następnego dnia Zosia wróciła ze szkoły zapłakana. Ktoś powiedział jej, że „jej nowa mama to tylko niania na etacie”. Usiadła na kanapie i przez chwilę patrzyła na mnie z nienawiścią.

— Dlaczego tu jesteś? — zapytała nagle.

— Bo kocham twojego tatę — odpowiedziałam szczerze. — I… bo chciałabym być dla was kimś ważnym.

— Nigdy nie będziesz moją mamą! — wykrzyczała i pobiegła do swojego pokoju.

Wieczorem Paweł próbował rozmawiać z Zosią, ale ona milczała uparcie. Antek tulił się do mnie i szeptał: „Nie płacz, ciociu Kasiu.”

Czułam się rozdarta między dwoma światami: jednym, w którym byłam kochającą żoną i opiekunką tych dzieci; drugim — gdzie byłam intruzem, przeszkodą na drodze do ich szczęścia.

Minęły miesiące. Zosia zaczęła dojrzewać szybciej niż rówieśnicy. Zaczęły się pierwsze wagary, tajemnice, kłamstwa. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie wychowawczyni:

— Pani Kasiu, Zosia nie pojawiła się dziś w szkole.

Serce mi stanęło. Przeszukałam całą okolicę, dzwoniłam do Marty i Pawła. W końcu znalazłam ją na placu zabaw pod blokiem koleżanki.

— Chciałam zobaczyć, czy ktoś będzie mnie szukał — powiedziała cicho.

Usiadłam obok niej na ławce.

— Zawsze będę cię szukać — wyszeptałam.

Zosia spojrzała na mnie nieufnie.

— Nawet jeśli cię nienawidzę?

— Nawet wtedy.

Po tej rozmowie coś się zmieniło. Zosia zaczęła czasem pytać mnie o radę, Antek coraz częściej przytulał się do mnie przed snem. Ale relacje z Martą były coraz trudniejsze. Kiedy poprosiłam ją o spotkanie we trójkę — ja, ona i Paweł — usłyszałam:

— Nie licz na moją współpracę. To ty zabrałaś mi rodzinę.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Paweł próbował mnie pocieszać:

— Kochanie, robisz wszystko najlepiej jak potrafisz.

Ale czy naprawdę? Czy można pokochać cudze dzieci jak swoje? Czy one kiedykolwiek zaakceptują mnie jako część rodziny?

Dziś mija pięć lat od tamtego wtorku z trzaskającymi drzwiami. Zosia kończy liceum i sama przychodzi po radę przed maturą. Antek gra ze mną w szachy i mówi: „Jesteś najlepszą ciocią na świecie.”

Ale czasem nocą budzę się z pytaniem: czy to wystarczy? Czy kiedyś usłyszę od nich: „Dziękujemy ci za wszystko”? A może zawsze będę tylko tą drugą?

Czy można być szczęśliwym w rodzinie patchworkowej? Czy warto inwestować serce tam, gdzie nie ma gwarancji odwzajemnienia? Co wy o tym myślicie?