„Nie zmusiłam jej do ślubu. Nie zmusiłam jej do dziecka. Ale czy naprawdę mogłam zrobić coś więcej?” – Opowieść matki z Warszawy
– Mamo, nie rozumiesz! – krzyknęła Zosia, trzaskając drzwiami swojego pokoju. Stałam w korytarzu z kubkiem zimnej już herbaty i czułam, jak moje serce rozpada się na kawałki. Miała dopiero dwadzieścia jeden lat. Jeszcze wczoraj tuliłam ją do snu, a dziś patrzyłam, jak pakuje walizki, bo „tak trzeba”, bo „on czeka”.
Nie chciałam jej zmuszać do niczego. Nigdy nie byłam tą matką, która narzuca swoje zdanie. Ale czy to znaczy, że mogłam tylko patrzeć, jak popełnia błąd? Zosia poznała Michała na studiach. Był przystojny, szarmancki, z dobrego domu – przynajmniej tak mówiła. Ja widziałam w nim chłopaka zbyt pewnego siebie, który potrafił jednym spojrzeniem uciszyć moją córkę. Ale ona była zakochana. A ja… ja byłam tylko matką.
– Elka, daj im spokój – powtarzał mój mąż, Andrzej. – My też byliśmy młodzi.
Ale my nie byliśmy tacy młodzi. I nie mieliśmy tylu możliwości. Zosia mogła być kimkolwiek chciała. Miała stypendium, marzyła o podróżach, o pracy w wydawnictwie. A potem nagle ślub. I zaraz po nim – ciąża.
Pamiętam ten dzień, kiedy przyszła do mnie z testem ciążowym w ręku. Drżała cała, a w oczach miała łzy.
– Mamo… ja nie wiem, czy jestem gotowa.
Przytuliłam ją mocno. – Kochanie, to twoje życie. Ja cię nie zmuszę do niczego.
Ale czy to była prawda? Czy naprawdę nie zmuszałam? Może powinnam była bardziej naciskać, pytać, rozmawiać? Może powinnam była powiedzieć: „Nie rób tego sobie”? Ale bałam się ją stracić.
Ślub był szybki i skromny. Michał wyglądał na zadowolonego, jego rodzice – dumni i chłodni. Moja Zosia miała na sobie prostą sukienkę i uśmiech przyklejony do twarzy. Widziałam jej drżące dłonie i łzy w kącikach oczu.
Po ślubie zamieszkali razem w wynajętym mieszkaniu na Pradze. Michał pracował w kancelarii ojca, Zosia rzuciła studia „na chwilę”, bo mdłości były nie do zniesienia.
Dzwoniła coraz rzadziej. Kiedy pytałam, czy wszystko w porządku, odpowiadała: „Tak, mamo, wszystko dobrze”. Ale ja czułam przez telefon jej samotność.
Pewnego wieczoru zadzwoniła zapłakana.
– Mamo… on mnie nie rozumie. On chce, żebym była idealną żoną i matką. Ja nie umiem…
Chciałam po nią pojechać, zabrać ją do domu. Ale Andrzej powiedział: – Musi sama sobie poradzić.
A ja? Ja słuchałam go jak głupia.
Kiedy urodziła się mała Hania, pojechałam do nich z zupą i ciastem drożdżowym. Zosia była blada i wyczerpana.
– Mamo… ja chyba nie jestem dobrą matką – wyszeptała mi do ucha.
Przytuliłam ją mocno.
– Każda z nas tak myśli na początku.
Ale widziałam jej pusty wzrok i ręce drżące ze zmęczenia.
Michał wracał późno z pracy. Jego matka wpadała raz na tydzień z pretensjami: „Dlaczego Hania płacze? Dlaczego tu taki bałagan?”
Zosia coraz częściej płakała przez telefon.
– Mamo… ja już nie wiem, co robić. On mówi, że przesadzam. Że inne kobiety dają radę.
Chciałam ją zabrać do domu. Ale ona bała się przyznać do porażki.
Pewnej nocy zadzwoniła o drugiej nad ranem.
– Mamo… ja już nie mogę…
Pojechałam po nią bez słowa. Zastałam ją siedzącą na podłodze w kuchni, z Hanią na rękach i pustym wzrokiem wbitym w ścianę.
Zabrałam je obie do siebie.
Michał przyszedł rano.
– Co pani sobie wyobraża? To moja żona!
– To przede wszystkim moja córka – odpowiedziałam spokojnie.
Zosia patrzyła na nas jak na obcych ludzi.
Przez kilka tygodni mieszkały u nas. Pomagałam jej przy Hani, gotowałam obiady, tuliłam ją nocami, kiedy budziła się z płaczem.
Ale wiedziałam, że to nie jest rozwiązanie. Że ona musi sama zdecydować, czego chce od życia.
Pewnego dnia usiadłyśmy razem przy stole.
– Zosiu… czego ty chcesz?
Patrzyła długo przez okno.
– Chcę być szczęśliwa… ale nie wiem już nawet, co to znaczy.
Wróciła do Michała po miesiącu. Chciała spróbować jeszcze raz – dla Hani, dla siebie. Ale już wiedziała, że jeśli będzie musiała odejść – odejdzie bez poczucia winy.
Dziś mija rok od tamtej nocy. Zosia wróciła na studia zaoczne, Hania chodzi do żłobka. Michał się stara – czasem bardziej, czasem mniej. Ja jestem obok – gotowa pomóc, ale już nie narzucam się ze swoim zdaniem.
Często pytam siebie: czy mogłam zrobić coś więcej? Czy mogłam uratować moją córkę przed jej własnymi wyborami? A może właśnie na tym polega miłość – żeby pozwolić im upaść i podnieść się samodzielnie?
Czy wy też czasem czujecie się bezsilni wobec decyzji swoich dzieci? Jak daleko można się posunąć w trosce o ich szczęście?