„Nigdy nie sądziłam, że mój syn tak się zmieni. Synowa traktuje mnie jak obcą. Nawet nie mogę zapytać, jak się mają” — szczera spowiedź matki z Warszawy

— Mamo, proszę, nie przychodź bez zapowiedzi — usłyszałam przez domofon głos mojego syna, Pawła. Stałam pod ich blokiem na Ursynowie, z siatką pełną domowych pierogów i świeżo upieczonym sernikiem. W rękach drżały mi klucze, a serce waliło jak młot. Przecież zawsze mogłam przyjść, kiedy chciałam. Tak było przez całe jego życie. A teraz? Teraz jestem gościem, którego trzeba zapowiadać.

— Ale ja tylko na chwilę… — zaczęłam nieśmiało, ale w słuchawce usłyszałam już tylko sygnał rozłączenia.

Stałam tak jeszcze chwilę, próbując zrozumieć, co się właściwie wydarzyło przez te ostatnie lata. Kiedy Paweł był mały, byliśmy nierozłączni. Samotnie go wychowywałam po tym, jak jego ojciec odszedł do innej kobiety. Przysięgałam sobie wtedy, że nigdy nie pozwolę, by Paweł czuł się samotny czy niekochany. Wszystko robiłam dla niego: pracowałam na dwa etaty, szyłam mu stroje na bale w przedszkolu, piekłam torty na urodziny. Byliśmy drużyną.

A potem pojawiła się ona — Agnieszka. Pamiętam ich pierwsze spotkanie u mnie w mieszkaniu na Ochocie. Przyniosła kwiaty i uśmiechała się szeroko, ale w jej oczach widziałam dystans. „Dzień dobry, pani Krystyno” — powiedziała chłodno i od razu zaczęła rozmawiać z Pawłem o pracy i podróżach. Ja czułam się jak mebel w kącie.

Z czasem ich relacja się rozwijała, a ja coraz rzadziej słyszałam telefon od syna. Kiedyś dzwonił codziennie: „Mamo, jak tam? Co gotujesz?” Teraz? Raz na tydzień, a i to głównie po to, by poinformować mnie o czymś ważnym: „Mamo, nie będziemy mogli przyjechać na święta. Agnieszka musi pracować.” Albo: „Mamo, nie kupuj nam prezentów do mieszkania, wszystko mamy.”

Najbardziej bolało mnie to, że nigdy nie prosiłam ich o pieniądze czy pomoc. Wręcz przeciwnie — to ja starałam się być wsparciem. Gdy kupili mieszkanie na kredyt, przynosiłam im słoiki z zupami i ciasta na weekendy. Zawsze z uśmiechem i nadzieją, że może tym razem zostanę zaproszona na herbatę.

Ale Agnieszka zawsze była uprzejma i chłodna zarazem:
— Dziękujemy bardzo, pani Krystyno, ale naprawdę nie trzeba było się fatygować.

Czułam się jak intruz w życiu własnego dziecka. Nawet kiedy urodziła się ich córeczka Zosia, nie pozwolili mi zostać z nią sama choćby na godzinę.

— Mamo, Agnieszka woli sama zajmować się Zosią — tłumaczył Paweł.

— Ale przecież jestem babcią! — wybuchłam kiedyś przez telefon.

— Mamo, proszę… Nie rób scen — odpowiedział cicho i rozłączył się.

Wtedy pierwszy raz poczułam prawdziwą samotność. Siedziałam w kuchni przy zimnej herbacie i patrzyłam na zdjęcia Pawła z dzieciństwa. Gdzie popełniłam błąd? Czy byłam zbyt opiekuńcza? Czy powinnam była pozwolić mu szybciej dorosnąć?

Próbowałam rozmawiać z przyjaciółkami z pracy:
— Może przesadzasz? Może młodzi po prostu chcą mieć swoje życie? — mówiła Basia.

Ale ja czułam w sercu ciężar nie do zniesienia. Przecież nie chciałam im przeszkadzać ani narzucać się. Chciałam tylko wiedzieć, czy są szczęśliwi. Czy Zosia zdrowa? Czy Paweł dobrze się czuje?

Z czasem zaczęłam unikać spotkań rodzinnych. Na święta Bożego Narodzenia siedziałam sama przy stole z opłatkiem w dłoni i łzami w oczach. W telewizji leciały kolędy, a ja wspominałam czasy, gdy Paweł biegał wokół choinki i śmiał się do rozpuku.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i napisałam do syna długiego SMS-a:
„Pawełku, bardzo za Wami tęsknię. Chciałabym choć raz pobyć z Wami dłużej. Może mogłabym zabrać Zosię na spacer?”

Odpisał dopiero po dwóch dniach:
„Mamo, Agnieszka jest bardzo zmęczona i nie chce nikogo widzieć przez najbliższy czas. Damy znać później.”

Poczułam się jak powietrze — niewidzialna i zbędna.

Czasem myślę o tym wszystkim nocami, leżąc w łóżku i wsłuchując się w ciszę mieszkania. Czy naprawdę jestem taka trudna do zniesienia? Czy każda teściowa musi być traktowana jak wróg?

Ostatnio spotkałam Pawła przypadkiem w sklepie spożywczym. Stał przy kasie z Zosią na rękach. Uśmiechnęłam się szeroko:
— Cześć kochanie! Jak się masz?

Zosia spojrzała na mnie niepewnie, a Paweł odpowiedział cicho:
— Dobrze mamo… Ale śpieszymy się.

Nie zaproponował nawet kawy ani wspólnego spaceru.

Wróciłam do domu z ciężkim sercem i postanowiłam napisać ten list — może ktoś mnie zrozumie? Może ktoś miał podobnie?

Przez te wszystkie lata nigdy nie prosiłam ich o pieniądze ani pomoc. Przynosiłam tylko drobne upominki i dobre słowo. Chciałam być częścią ich życia, a czuję się jak obca osoba za szybą.

Czy naprawdę zasłużyłam na takie traktowanie? Czy każda matka musi kiedyś pogodzić się z samotnością? Może powinnam przestać próbować i pozwolić im żyć własnym życiem?

A może jeszcze jest szansa na rozmowę? Na pojednanie?

Czasem pytam siebie: czy to ja zawiodłam jako matka… czy to świat tak bardzo się zmienił?