Teściowa przez lata zatruwała mi życie. Teraz sama doświadcza tego samego – czy powinnam jej współczuć?

– Znowu nie posoliłaś ziemniaków! – głos pani Haliny rozbrzmiał w kuchni jak syrena alarmowa. Stałam przy kuchence, z łyżką w ręku, i czułam, jak krew napływa mi do twarzy. Robert siedział przy stole, udając, że czyta gazetę. Wiedziałam, że słyszy każde słowo, ale jak zwykle nie zamierzał się wtrącać.

Czternaście lat temu wyszłam za Roberta. Był moją pierwszą wielką miłością – spokojny, opanowany, zawsze gotowy wysłuchać. Jego matka, pani Halina, od początku patrzyła na mnie z góry. „Dziewczyna z bloku? Przecież Robert mógłby mieć lepszą!” – usłyszałam od niej już na pierwszym rodzinnym obiedzie. Myślałam wtedy, że to tylko chwilowe uprzedzenie. Myliłam się.

Każdy dzień pod jej dachem był jak pole minowe. Po ślubie zamieszkaliśmy u teściów, bo Robert nie miał jeszcze stałej pracy, a ja dopiero zaczynałam jako nauczycielka w podstawówce. „Niech się młodzi usamodzielnią” – powtarzała pani Halina sąsiadkom, ale gdy tylko wspominaliśmy o wynajmie mieszkania, robiła awantury: „A kto mi pomoże z zakupami? Kto przypilnuje ogródka?”.

Z czasem nauczyłam się ignorować jej docinki. Ale były dni, kiedy nie dawałam rady. Pamiętam Wigilię trzy lata temu. Przy stole cisza, wszyscy czekają na opłatek. Pani Halina patrzy na mnie i mówi: „W tym roku barszcz jakiś kwaśny. Moja mama robiła lepszy”. Robert milczy. Jego ojciec wzdycha ciężko i wychodzi zapalić papierosa.

Najgorsze przyszło, gdy urodził się nasz syn, Michał. „Nie umiesz go nawet przewinąć!” – krzyczała teściowa, gdy tylko coś poszło nie tak. „Moja koleżanka mówiła, że młode matki teraz wszystko robią źle”. Czułam się jak intruz we własnym domu.

Próbowałam rozmawiać z Robertem. „To tylko mama, ona już taka jest” – odpowiadał bezradnie. Czasem miałam ochotę spakować walizki i uciec z Michałem gdzieś daleko. Ale wiedziałam, że Robert kocha swoją rodzinę i nie potrafiłby zerwać kontaktu z matką.

Z biegiem lat nauczyłam się żyć z ciągłą krytyką. Znalazłam pracę w liceum, zaczęłam zarabiać więcej niż Robert. To dało mi trochę pewności siebie. W końcu udało nam się kupić mieszkanie na kredyt i wyprowadzić od teściów. Myślałam, że to koniec mojej gehenny.

Ale pani Halina nie odpuszczała. Dzwoniła codziennie: „Dlaczego Michał tak kaszle? Pewnie źle go ubierasz!”, „Robert wygląda na zmęczonego – czy ty w ogóle gotujesz mu obiady?”. Czasem miałam ochotę rzucić telefonem o ścianę.

Wszystko zmieniło się pół roku temu. Teść zmarł nagle na zawał. Pani Halina została sama w dużym domu na obrzeżach miasta. Próbowałam jej pomóc – robiłam zakupy, zapraszałam do nas na obiady. Ale ona tylko narzekała: „Wszystko robisz nie tak jak trzeba”.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka teściowej, pani Zofia:
– Pani Kasiu, wie pani co się dzieje u Haliny? Ona ma teraz nową współlokatorkę – swoją kuzynkę Wandę. I wie pani co? Wanda daje jej popalić!

Z początku nie wierzyłam. Ale gdy odwiedziłam teściową tydzień później, zobaczyłam ją roztrzęsioną i zapłakaną.
– Wanda wszystko mi przestawia! – żaliła się pani Halina. – Mówi, że źle gotuję, że nie umiem sprzątać… Nawet moje kwiaty przestawiła na inne okno!

Patrzyłam na nią i czułam dziwną mieszaninę współczucia i… satysfakcji? Czy to możliwe? Przez lata marzyłam o tym, żeby ktoś w końcu pokazał jej, jak to jest być wiecznie krytykowaną.

Robert próbował ją pocieszać:
– Mamo, może spróbujcie się dogadać?
– Łatwo ci mówić! Ty masz święty spokój! – krzyczała teściowa.

Wanda była bezlitosna:
– Halina, ile razy mam ci powtarzać? Nie podlewaj tych kwiatów codziennie! I przestań kupować tyle mięsa – cholesterol ci skacze!

Czułam się jak widz w teatrze absurdu. Czy to naprawdę się dzieje?

Zaczęłam się zastanawiać: czy powinnam jej współczuć? Czy może los po prostu wyrównał rachunki? Przecież przez lata byłam dla niej niewidzialna – zawsze ta gorsza synowa z bloku.

Ostatnio zadzwoniła do mnie z płaczem:
– Kasiu, ja już nie mam siły… Wanda mnie wykańcza!

Przytuliłam ją wtedy pierwszy raz od lat.
– Wiem, mamo… Wiem dokładnie, jak to jest.

Patrzyła na mnie długo w milczeniu. Może po raz pierwszy zobaczyła we mnie człowieka?

Teraz siedzę wieczorem przy stole i myślę: czy powinnam jej wybaczyć? Czy człowiek naprawdę potrafi się zmienić dopiero wtedy, gdy sam poczuje ból? A może to po prostu sprawiedliwość?

Czy wy też mieliście kiedyś ochotę powiedzieć komuś: „Teraz widzisz, jak to boli”? Czy to źle czuć satysfakcję z tego, że los bywa przewrotny?