Babcia przyszła, pobawiła się, poszła. Ja: gotuj, sprzątaj, zabawiaj. Moje życie na granicy wytrzymałości.

Drzwi trzasnęły z hukiem, a ja – z rozmazanym makijażem i potarganymi włosami – stałam w kuchni, ściskając w dłoni brudną ściereczkę. Z salonu dobiegał jeszcze śmiech mojej teściowej, Barbary, która właśnie żegnała się z moją córką. – „No, kochanie, babcia już musi iść! Ale była zabawa, prawda?” – jej głos był przesłodzony, teatralny, jakby mówiła do publiczności, a nie do półrocznego dziecka.

Zosia, moja córeczka, patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, a ja czułam, jak w środku narasta we mnie fala bezsilności. Bo przecież to nie pierwszy raz. Każdy weekend wyglądał tak samo: Barbara przychodziła, bawiła się z wnuczką, a ja – gotuj, sprzątaj, zabawiaj. I jeszcze uśmiechaj się, bo przecież „rodzina jest najważniejsza”.

Mój mąż, Paweł, siedział w tym czasie w swoim gabinecie, udając, że pracuje. Wiedziałam, że gra w gry komputerowe albo przegląda TikToka, ale nie miałam już siły się kłócić. – „Może byś mi pomógł?” – rzuciłam kiedyś przez uchylone drzwi. – „Przecież mama przyszła do Zosi, nie do mnie” – odpowiedział beznamiętnie. I zamknął się jeszcze szczelniej.

Barbara była typową polską babcią z blokowiska na Pradze. Emerytowana nauczycielka, która całe życie poświęciła synowi. Po śmierci męża jej świat skurczył się do Pawła i – teraz – do Zosi. Od kiedy urodziła się wnuczka, Barbara pojawiała się u nas co sobotę punktualnie o dziesiątej. Zawsze z reklamówką pełną zabawek, ciastek i nowych ubranek. – „Przyniosłam Zosi śliczną sukieneczkę! Zobacz, jaka będzie śliczna na zdjęciach!” – wołała już od progu.

Na początku myślałam, że to błogosławieństwo. Że będę mogła wreszcie się zdrzemnąć, wziąć długi prysznic, poczytać książkę. Ale szybko okazało się, że „pomoc” Barbary polega na tym, że ja muszę być idealną gospodynią. – „A może zrobiłabyś kawę?” – pytała, rozsiadając się w salonie. – „Zosieńka, chodź do babci! A ty, Marto, masz może coś słodkiego?”

Z czasem zaczęłam czuć się jak służąca we własnym domu. Zosia marudziła, ząbkowała, a ja biegałam między kuchnią a salonem, gotując obiad, podając ciasto, sprzątając po kolejnej „zabawie” z plasteliną. Barbara nie podnosiła nawet kubka po herbacie. – „Oj, zostaw, ja nie po to tu przychodzę, żeby sprzątać!” – śmiała się, kiedy próbowałam ją zaangażować.

Najgorsze były te momenty, kiedy próbowałam delikatnie zasugerować, że może mogłaby zabrać Zosię na spacer, żebym mogła odpocząć. – „Ależ kochanie, przecież ty jesteś matką! Ja już swoje wychowałam. Poza tym, nie chcę być odpowiedzialna, jakby coś się stało.”

Czułam się coraz bardziej osamotniona. Moja własna mama mieszkała daleko, w Białymstoku, i widywałyśmy się rzadko. Paweł był wiecznie zmęczony po pracy. A ja? Ja byłam na granicy wytrzymałości.

Pewnej soboty wszystko pękło. Barbara przyszła jak zwykle, tym razem z nową zabawką – głośnym pianinkiem. Zosia była zachwycona, ja mniej. Po godzinie miałam już dość hałasu, a w kuchni piętrzyły się garnki po obiedzie. – „Mamo Pawle, może byś pomogła?” – zapytałam z nadzieją. Barbara spojrzała na mnie z oburzeniem. – „Ależ Marto, przecież ja tu jestem gościem! Ty jesteś gospodynią!”

Nie wytrzymałam. – „Gościem? Przychodzisz tu co tydzień i nigdy nie pomagasz! Ja nie mam już siły!”

Barbara zamilkła. Paweł wyszedł z gabinetu, zaskoczony krzykiem. – „Co się dzieje?”

– „Twoja mama uważa, że jestem jej służącą!” – wybuchłam płaczem.

Barbara wstała z fotela, poprawiła torebkę i spojrzała na mnie z góry. – „Wiesz co, Marto? Może powinnaś się nauczyć wdzięczności. Nie każda synowa ma taką babcię dla dziecka.”

Paweł stanął po stronie matki. – „Mogłabyś być milsza. Mama tylko chce dobrze.”

Wybiegłam do łazienki i zamknęłam się na klucz. Słyszałam przez drzwi, jak Barbara szepcze do Pawła: – „Ona jest przewrażliwiona. Może powinniście pomyśleć o opiekunce?”

Płakałam długo. Czułam się zdradzona przez własnego męża. Po raz pierwszy pomyślałam o rozwodzie.

Wieczorem Paweł próbował się tłumaczyć. – „Wiesz, mama jest samotna. Chce być potrzebna.”

– „A ja? Ja nie jestem samotna? Nie jestem zmęczona? Dlaczego nikt mnie nie pyta, czego potrzebuję?”

Nie odpowiedział.

Od tej pory zaczęłam stawiać granice. Kiedy Barbara dzwoniła w piątek wieczorem z pytaniem: – „O której mogę jutro przyjść?” – odpowiadałam: – „Nie dam rady w ten weekend. Potrzebuję odpoczynku.”

Paweł był obrażony. – „Mama się martwi, że coś się stało.”

– „Stało się. Jestem zmęczona.”

Zaczęły się rodzinne awantury. Barbara dzwoniła do mojej mamy, skarżąc się na moją „niewdzięczność”. Paweł coraz częściej nocował u kolegi. Ja czułam się coraz bardziej winna.

Ale z czasem zaczęłam oddychać. W końcu miałam czas na spacer z Zosią, na kawę w ciszy, na rozmowę z przyjaciółką. Zrozumiałam, że mam prawo do własnych granic.

Barbara przestała przychodzić tak często. Paweł powoli zaczął dostrzegać, ile robiłam każdego dnia. Pewnego wieczoru przyszedł do mnie z bukietem tulipanów. – „Przepraszam. Nie rozumiałem.”

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – „Może czasem warto posłuchać drugiego człowieka, zanim stanie się za późno.”

Dziś wiem jedno: czasem pomoc, której nie potrzebujemy, staje się ciężarem nie do udźwignięcia. Czy naprawdę jestem niewdzięczna, skoro pragnę tylko odrobiny spokoju i szacunku we własnym domu? Jak wy radzicie sobie z takimi „pomocnymi” babciami?