„Córka powiedziała, że nie chce mnie już widzieć. Czy naprawdę byłam aż tak złą matką?”

Drzwi trzasnęły z hukiem, jakby ktoś chciał wymazać mnie z własnego życia jednym ruchem. Stałam w przedpokoju, z kluczami w dłoni, patrząc na puste miejsce po kurtce Julii. Jeszcze przed chwilą krzyczała na mnie tak, jak nigdy dotąd. „Nie chcę cię już widzieć! Nigdy więcej nie dzwoń, nie przychodź, nie pisz!” – jej głos wciąż dźwięczy mi w uszach. To nie była zwykła kłótnia. To był koniec czegoś, co budowałam przez całe życie.

Mam na imię Grażyna. Mam 58 lat i jestem matką jedynaczki. Całe moje życie podporządkowałam Julii – jej zdrowiu, edukacji, szczęściu. Byłam samotną matką od jej trzeciego roku życia. Jej ojciec, Michał, zostawił nas dla innej kobiety i nigdy nie obejrzał się za siebie. Pracowałam na dwa etaty: w szkole jako nauczycielka matematyki i wieczorami w sklepie spożywczym. Wszystko po to, by Julia miała to, czego ja nigdy nie dostałam.

Kiedy była mała, tuliła się do mnie każdej nocy. „Mamusiu, nie zostawiaj mnie” – szeptała przez sen. Obiecałam sobie wtedy, że nigdy jej nie opuszczę. Może za bardzo się starałam? Może za bardzo chciałam być dla niej wszystkim?

Z czasem zaczęły się pierwsze konflikty. Julia dorastała, a ja nie umiałam odpuścić kontroli. Chciałam wiedzieć, z kim się spotyka, gdzie wychodzi, czy odrobiła lekcje. Gdy miała 15 lat i pierwszy raz wróciła do domu po północy, czekałam na nią na klatce schodowej. Zrobiłam jej wtedy awanturę – z troski, ze strachu. „Nie jesteś moją przyjaciółką! Jesteś moją matką i masz mnie wychowywać!” – krzyczała wtedy.

Potem przyszły studia. Julia wybrała psychologię w Warszawie. Byłam dumna i przerażona jednocześnie. Pomagałam jej finansowo, choć sama ledwo wiązałam koniec z końcem. Dzwoniłam codziennie – czasem odbierała, czasem nie. Gdy nie odbierała przez dwa dni, wsiadałam w pociąg i jechałam do niej bez zapowiedzi. Zawsze tłumaczyłam to troską: „Muszę wiedzieć, czy jesteś cała i zdrowa”.

Z czasem zaczęła mnie unikać. Coraz rzadziej przyjeżdżała do domu. W święta potrafiła zostać w Warszawie „bo praca”, „bo chłopak”, „bo znajomi”. Bolało mnie to strasznie. Czułam się odrzucona, niepotrzebna.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jej przyjaciółka, Marta:
– Grażyno, musisz przestać ją kontrolować. Julia jest dorosła.
– Ale ja tylko chcę jej dobra! – tłumaczyłam się rozpaczliwie.
– Ona się ciebie boi. Mówi, że dusisz ją swoją miłością.

To był pierwszy raz, kiedy ktoś powiedział mi to wprost.

Próbowałam się zmienić. Przestałam dzwonić codziennie – ograniczyłam się do dwóch razy w tygodniu. Przestałam jeździć bez zapowiedzi. Ale wtedy Julia zaczęła się coraz bardziej oddalać. Znalazła pracę w korporacji, poznała nowego chłopaka – Pawła. Zaprosiła mnie na obiad do swojej kawalerki tylko raz.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Siedziałam przy stole, a ona patrzyła na mnie z dystansem:
– Mamo, musimy ustalić zasady.
– Jakie zasady? Przecież jestem twoją matką!
– Wiem… Ale ja mam swoje życie. Nie chcę już rozmawiać o wszystkim z tobą. Nie chcę twoich rad na każdy temat.
– Ale ja tylko chcę ci pomóc…
– Nie potrzebuję pomocy! Potrzebuję spokoju!

Po tym spotkaniu wróciłam do domu i płakałam całą noc.

Kilka miesięcy później zachorowałam na grypę i trafiłam do szpitala z powikłaniami. Zadzwoniłam do Julii – nie odebrała. Napisałam SMS-a: „Jestem w szpitalu”. Odpisała dopiero po dwóch dniach: „Mam dużo pracy”.

Wtedy coś we mnie pękło.

Zaczęłam chodzić na terapię dla samotnych matek. Tam usłyszałam od psycholożki:
– Pani Grażyno, czasem trzeba pozwolić dziecku odejść.
Ale jak pozwolić odejść komuś, kto jest całym twoim światem?

Wróciły wspomnienia z dzieciństwa Julii: jej pierwsze kroki, pierwszy dzień w przedszkolu, łzy po rozstaniu z ojcem… Wszystko robiłam sama – bez wsparcia rodziny, bez pomocy państwa. Moja matka zmarła wcześnie, ojciec pił i nigdy nie interesował się wnuczką.

Może dlatego tak bardzo chciałam być dla Julii wszystkim? Może dlatego nie umiałam odpuścić?

Ostatnia kłótnia wydarzyła się kilka dni temu. Julia przyszła do mnie po pracy – zmęczona, rozdrażniona.
– Mamo, Paweł mi się oświadczył.
– Ojej! Gratuluję! Kiedy ślub? Pomogę ci wszystko zorganizować!
– Nie chcę twojej pomocy! – wybuchła nagle.
– Ale dlaczego?
– Bo zawsze wszystko robisz po swojemu! Bo nie słuchasz mnie! Bo czuję się przy tobie jak dziecko!
– Przecież jestem twoją matką…
– I właśnie dlatego muszę ci powiedzieć: nie chcę cię już widzieć!

Wybiegła z mieszkania trzaskając drzwiami.

Od tamtej pory nie odezwała się ani razu.

Siedzę teraz sama w pustym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie i patrzę na zdjęcia Julii z dzieciństwa: uśmiechnięta dziewczynka w różowej sukience na balu przebierańców; nastolatka z dyplomem ukończenia liceum; studentka odbierająca indeks… Na każdym zdjęciu jestem obok niej – dumna, szczęśliwa.

A teraz? Teraz jestem nikim w jej życiu.

Próbuję zająć myśli: czytam książki, oglądam seriale, chodzę na spacery po parku imienia Romana Kozłowskiego. Ale wszystko przypomina mi o niej: dzieci bawiące się na placu zabaw; młode kobiety rozmawiające przez telefon z matkami; starsze panie spacerujące z córkami pod rękę.

Czasem spotykam sąsiadkę z naprzeciwka – panią Halinę:
– Co u Julii? – pyta zawsze życzliwie.
– Dobrze… – kłamię przez łzy.

Nie mam już nikogo bliskiego poza nią. Ojciec Julii nie żyje od lat; mój brat mieszka za granicą i kontaktujemy się tylko przez Facebooka; przyjaciółki mają własne rodziny i problemy.

Czuję się jak cień człowieka.

Czy naprawdę byłam aż tak złą matką? Czy można kochać za bardzo? Czy matczyna miłość może być więzieniem?

Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy gdybym cofnęła czas i dała Julii więcej wolności – byłoby inaczej? Czy ona wróci kiedyś? Czy wybaczy mi to, że chciałam być dla niej całym światem?

A wy? Jak myślicie – gdzie kończy się troska matki, a zaczyna kontrola? Czy można naprawić relację po tylu latach bólu?