Gdy matka mojego męża dowiedziała się o naszym mieszkaniu, rozpętało się piekło. „To nie twoje życie, Marto!”

– Nie pozwolę ci zniszczyć naszej rodziny! – krzyknęła pani Halina, matka mojego męża, a jej głos odbił się echem po ciasnej kuchni w bloku na warszawskim Bródnie. Stałam z kubkiem zimnej już herbaty, czując jak drżą mi ręce. Mój mąż, Paweł, siedział przy stole z opuszczoną głową. W powietrzu wisiała groza – i coś jeszcze: poczucie, że właśnie przekraczam niewidzialną granicę.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Po pięciu latach małżeństwa i wiecznym wynajmowaniu kawalerek, w końcu uzbieraliśmy z Pawłem na wkład własny. Pracowałam jako księgowa w dużej firmie logistycznej, Paweł był informatykiem w urzędzie miasta. Oboje pochodziliśmy z przeciętnych rodzin, ale to jego matka zawsze była tą, która „wie lepiej”. Mieszkała z dwiema córkami – Agnieszką i Zuzą – i od zawsze traktowała Pawła jak podporę domu. Nawet po ślubie dzwoniła do niego codziennie: „Synku, przyjedź naprawić kran”, „Synku, Zuzia potrzebuje laptopa na studia”, „Synku, Agnieszka nie ma na czynsz”.

Przez lata znosiłam to milcząco. Wierzyłam, że rodzina jest ważna, a Paweł w końcu nauczy się stawiać granice. Ale gdy powiedzieliśmy Halinie o planie zakupu mieszkania – i to na nasze nazwiska – rozpętało się piekło.

– Jak to na wasze nazwiska? – zapytała z niedowierzaniem. – A co z siostrami? A co ze mną? Przecież to twój dom rodzinny!

– Mamo, przecież nie zostawiam cię bez pomocy – próbował tłumaczyć Paweł. – Ale musimy mieć coś swojego.

– Swojego? – syknęła Halina. – To ja cię wychowałam! To ja ci wszystko dałam! A teraz chcesz mnie zostawić?

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Paweł był blady jak ściana. Próbowałam go objąć, ale odsunął się.

– Nie rozumiesz… Ona nie da mi spokoju – wyszeptał.

Przez kolejne tygodnie Halina dzwoniła codziennie. Raz płakała, raz groziła. Agnieszka napisała mi na Messengerze: „Jesteś egoistką. Rozbijasz rodzinę”. Zuzia przestała się do mnie odzywać.

W pracy ledwo funkcjonowałam. Szefowa zauważyła moje rozkojarzenie:

– Marta, wszystko w porządku?

– Tak… po prostu mam trochę problemów rodzinnych.

W końcu nadszedł dzień podpisania umowy przedwstępnej na mieszkanie na Tarchominie. Byłam szczęśliwa i przerażona jednocześnie. Wieczorem Paweł wrócił późno. Widziałam po jego twarzy, że coś jest nie tak.

– Musimy pogadać – powiedział cicho.

Usiedliśmy na kanapie.

– Mama chce, żebym przepisał połowę mieszkania na nią albo na Agnieszkę – zaczął. – Bo ona się boi, że ją zostawię bez niczego.

Zatkało mnie.

– Paweł… To nasze mieszkanie! Za nasze pieniądze!

– Ale ona… ona grozi, że przestanie się do mnie odzywać. Że powie wszystkim w rodzinie, że jestem niewdzięczny…

Poczułam jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody.

– A co ze mną? Ze mną możesz zerwać kontakt? – zapytałam drżącym głosem.

Paweł milczał długo.

Następnego dnia Halina przyszła do naszej kawalerki bez zapowiedzi. Wparowała jak burza:

– Marta, ja ci coś powiem! Ty myślisz, że jak masz dobrą pracę i zarabiasz więcej od Pawła, to możesz wszystko? To nie twoje życie! To rodzina Pawła!

– Pani Halino…

– Nie przerywaj mi! Ja wiem, jak to się skończy! Ty go od nas odciągniesz i zostawisz nas samych!

Paweł stał jak słup soli. Patrzyłam na niego błagalnie: „Powiedz coś!” Ale on tylko spuścił wzrok.

Po tej wizycie zaczęły się ciche dni. Paweł coraz częściej nocował u matki „bo Agnieszka ma grypę”, „bo Zuzia ma kolokwium”. Ja siedziałam sama w pustym mieszkaniu i płakałam do poduszki.

Pewnego wieczoru wrócił pijany.

– Może mama ma rację… Może ty naprawdę chcesz mnie od nich odciąć…

– Paweł! Ja chcę tylko normalnego życia! Chcę mieć dom! Chcę mieć rodzinę z tobą!

– Ale ja już mam rodzinę…

Wtedy zrozumiałam, że przegrywam walkę z kobietą, która nigdy nie pozwoli synowi być dorosłym mężczyzną.

Kilka dni później znalazłam walizkę pod drzwiami. Paweł spakował swoje rzeczy i zostawił mi kartkę: „Przepraszam. Nie potrafię wybrać między tobą a nimi”.

Nie pamiętam jak przeżyłam kolejne tygodnie. Praca była jedynym miejscem, gdzie mogłam oddychać. Znajomi próbowali mnie pocieszać:

– Marta, on nigdy nie dorósł…
– To nie twoja wina…

Ale ja czułam się winna wszystkiemu.

Po trzech miesiącach dostałam maila od notariusza: „Pan Paweł rezygnuje z zakupu mieszkania”. Zostałam sama z kredytem i marzeniem o domu.

Dziś mieszkam tu sama. Czasem słyszę przez ścianę śmiech sąsiadów albo płacz dziecka i zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była walczyć bardziej? A może czasem trzeba po prostu pozwolić odejść tym, którzy nigdy nie byli gotowi być naprawdę blisko?

Czy Wy też byliście kiedyś zmuszeni wybierać między sobą a rodziną partnera? Jak postawilibyście granice? Czekam na Wasze historie.