Małżeństwo z obowiązku – historia, która złamała i uleczyła moje serce

Zanim jeszcze słońce wzeszło nad naszym podlaskim gospodarstwem, usłyszałam trzask drzwi i głos ojca, który rozdarł ciszę: — Zosia, wstawaj, dziś przyjeżdża rodzina z Białegostoku! — Nie miałam nawet chwili, by zebrać myśli. Wstałam, choć serce waliło mi jak młotem. Wiedziałam, że ten dzień będzie inny. Mama od rana chodziła spięta, a ja czułam, że coś wisi w powietrzu.

Przy stole, kiedy wszyscy już siedzieli, ojciec spojrzał na mnie surowo. — Zosiu, musimy poważnie porozmawiać. — Tata, co się stało? — zapytałam, choć przeczuwałam najgorsze. — Twój brat, Paweł, narobił długów. Gospodarstwo jest na skraju upadku. Tylko jeden sposób, żeby nas uratować. — Wtedy ciotka Halina wtrąciła się z uśmiechem: — Mój syn, Andrzej, szuka żony. Porządny chłopak, pracowity. Jak się pobierzecie, pomoże wam spłacić wszystko. —

Zamarłam. — Ale ja nie kocham Andrzeja! — wykrztusiłam. — Miłość przyjdzie z czasem — powiedziała mama, łapiąc mnie za rękę. — Zresztą, co ty wiesz o życiu? Masz już 23 lata, czas się ustatkować. —

Wybiegłam z kuchni, łzy ściekały mi po policzkach. W ogrodzie dogoniła mnie młodsza siostra, Basia. — Zosiu, nie płacz… Może to nie będzie takie złe? — szepnęła. — Ty nic nie rozumiesz! — krzyknęłam. — To nie jest życie, tylko więzienie! —

Wieczorem ojciec wszedł do mojego pokoju. — Zrobisz to dla rodziny, prawda? — zapytał cicho. — Nie chcę, ale… nie mam wyboru — odpowiedziałam, czując jakby ktoś wyrywał mi serce.

Ślub odbył się dwa miesiące później. Andrzej był miły, ale obcy. Wesele było skromne, bo większość pieniędzy poszła na spłatę długów. Wszyscy się cieszyli, tylko ja czułam się jak aktorka w cudzym przedstawieniu. — Zosiu, będziemy szczęśliwi, zobaczysz — szeptał Andrzej w noc poślubną, a ja patrzyłam w sufit, modląc się o cud.

Pierwsze miesiące były koszmarem. Andrzej wracał zmęczony z pracy, ja zajmowałam się domem i teściową, która nie przepuściła okazji, by mi dogryźć. — U nas w rodzinie kobieta wie, gdzie jej miejsce — powtarzała. —

Czułam się coraz bardziej samotna. Basia przyjeżdżała rzadko, a mama tylko dzwoniła, pytając, czy Andrzej jest zadowolony. O moich uczuciach nikt nie pytał. Kiedyś, po kłótni z teściową, wybiegłam na pole i płakałam tak długo, aż zabrakło mi łez.

— Zosiu, co się dzieje? — Andrzej podszedł do mnie niepewnie. — Nic… po prostu jestem zmęczona — skłamałam. — Przecież widzę, że coś cię gryzie. Możesz mi powiedzieć wszystko — nalegał. — A jeśli powiem, że nie jestem szczęśliwa? Że nie chciałam tego ślubu? — wybuchłam. — Andrzej spuścił głowę. — Myślisz, że ja tego chciałem? Mama mnie zmusiła. Ale staram się… dla nas. —

Od tamtej rozmowy coś się zmieniło. Przestaliśmy udawać. Byliśmy dla siebie uprzejmi, ale chłodni. Każde z nas żyło własnym życiem. Wieczorami siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła w oddali, marząc o ucieczce.

Pewnego dnia zadzwoniła Basia. — Zosiu, przyjedź do mnie do Warszawy! Odpoczniesz, zobaczysz, jak wygląda inne życie. — Pojechałam. Przez tydzień czułam się wolna, oddychałam pełną piersią. Poznałam tam Michała, kolegę Basi z pracy. Był inny niż wszyscy mężczyźni ze wsi — słuchał mnie, rozumiał, rozśmieszał.

— Zosiu, czemu jesteś taka smutna? — zapytał kiedyś Michał. — Bo moje życie nie jest moje — odpowiedziałam. — A co byś zrobiła, gdybyś mogła zacząć od nowa? — spytał cicho. — Uciekłabym stąd i nigdy nie wróciła — szepnęłam.

Po powrocie do domu nie mogłam przestać myśleć o Michale. Każda rozmowa z Andrzejem była coraz trudniejsza. Pewnego wieczoru wybuchłam: — Andrzej, ja tak dłużej nie mogę! Kocham kogoś innego! —

Andrzej długo milczał. W końcu powiedział: — Zosiu, jeśli naprawdę chcesz odejść, nie będę cię zatrzymywał. Ale pamiętaj, że razem przeszliśmy przez piekło. Może zasługujemy na coś więcej niż obowiązek? —

Nie spałam całą noc. Rano spakowałam walizkę i pojechałam do Warszawy. Michał przyjął mnie z otwartymi ramionami, ale szybko okazało się, że życie w mieście nie jest bajką. Michał miał swoje problemy, a ja czułam się obco.

Po kilku miesiącach wróciłam na wieś. Andrzej czekał na mnie na przystanku autobusowym. — Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę — powiedział cicho. — Przepraszam… Nie umiem być szczęśliwa ani tu, ani tam — odpowiedziałam.

Usiedliśmy razem na ławce przed domem. — Może spróbujemy jeszcze raz? Ale tym razem dla siebie, nie dla innych? — zapytał Andrzej. —

Zgodziłam się. Zaczęliśmy od nowa, powoli budując coś na zgliszczach dawnych marzeń. Nie była to wielka miłość z filmów, ale pojawiło się zrozumienie i szacunek. Po roku urodziła się nasza córka, Marysia. Patrząc na nią, poczułam pierwszy raz od lat prawdziwą radość.

Dziś wiem, że życie to nie bajka. Czasem trzeba przejść przez piekło, by znaleźć choć odrobinę szczęścia. Czy można pokochać kogoś, kto był tylko obowiązkiem? A może prawdziwa miłość rodzi się właśnie wtedy, gdy przestajemy jej szukać na siłę? Co wy o tym myślicie?