Nasza synowa wydaje wszystko na bzdury, a syn nie potrafi jej się postawić. Czy powinniśmy im pomóc, czy pozwolić dorosnąć?
— Znowu zamówili sushi na kolację? — zapytałam, patrząc na wyciąg z konta, który przypadkiem zostawił na stole mój syn, Michał. — Przecież wczoraj byli w tej nowej restauracji na rynku!
Mąż tylko wzruszył ramionami. — To ich pieniądze, Haniu. — Ale ja nie mogłam się z tym pogodzić. Michał i jego żona, Kasia, od trzech lat wynajmują kawalerkę na obrzeżach Krakowa. Co miesiąc narzekają, że nie stać ich na wkład własny do kredytu hipotecznego. A potem widzę te rachunki: sushi, kino, nowy telefon, kolejna para butów dla Kasi.
Pamiętam, jak uczyliśmy Michała oszczędzania. Gdy miał dziesięć lat, dostawał kieszonkowe i musiał sam decydować, czy wyda je na lody czy odłoży na wymarzoną grę planszową. Zawsze był rozsądny. Ale odkąd poznał Kasię, wszystko się zmieniło. Ona pochodzi z rodziny, gdzie pieniądze zawsze były na wszystko. Jej rodzice kupili jej samochód na studia i opłacali mieszkanie w centrum miasta. Michał zakochał się po uszy i chyba chciał jej dorównać.
— Mamo, nie przesadzaj — powiedział mi ostatnio przez telefon. — Przecież to nasze życie. Nie chcemy żyć tylko po to, żeby odkładać każdy grosz.
Ale ja widzę, jak bardzo się męczą. Kasia narzeka na ciasnotę w kawalerce, Michał coraz częściej bierze nadgodziny w pracy. A potem przychodzą do nas pożyczki: „Mamo, mogłabyś nam pożyczyć tysiąc złotych do pierwszego?”
W zeszłym tygodniu wybuchła awantura. Michał przyszedł sam, bez Kasi. Usiadł przy stole i spuścił głowę.
— Mamo… Tata… Potrzebujemy pomocy. Kasia straciła pracę, a ja nie dam rady sam opłacić wszystkiego.
Poczułam złość i bezsilność jednocześnie. — Michał, ile razy ci mówiłam: musicie zacząć oszczędzać! Nie można żyć tylko chwilą!
— Ale mamo… — Michał spojrzał na mnie błagalnie. — Kasia jest załamana. Szuka pracy, ale teraz wszystko jest trudniejsze.
Mąż milczał przez chwilę, po czym powiedział spokojnie:
— Synu, musisz podjąć decyzję: albo zaczniecie żyć rozsądniej, albo zawsze będziecie zależni od innych.
Michał wstał gwałtownie.
— Łatwo wam mówić! Wy mieliście mieszkanie po dziadkach! My nie mamy nic!
Zrobiło mi się przykro. Wiem, że czasy się zmieniły. Ceny mieszkań są kosmiczne, a młodym jest trudniej niż nam było trzydzieści lat temu. Ale czy to znaczy, że mają prawo wydawać wszystko na zachcianki?
Wieczorem długo rozmawialiśmy z mężem.
— Może powinniśmy im pomóc? — zapytałam cicho.
— Pomóc tak — odpowiedział. — Ale nie wyręczać. Jeśli damy im pieniądze bez żadnych warunków, niczego się nie nauczą.
Następnego dnia zaprosiłam Kasię na kawę. Przyszła z podkrążonymi oczami.
— Pani Haniu… Ja wiem, że pani uważa mnie za rozrzutną… Ale ja po prostu nie chcę żyć jak moi rodzice: ciągle liczyli każdą złotówkę i kłócili się o pieniądze.
— Kasiu… — zaczęłam łagodnie. — Wydaje mi się, że trochę się pogubiłaś. Chcesz mieć wszystko od razu, a życie tak nie działa.
Kasia rozpłakała się.
— Ja się boję… Boję się biedy… Boję się, że Michał mnie zostawi, jeśli będziemy ciągle oszczędzać i niczego nie mieć.
Przytuliłam ją. Po raz pierwszy zobaczyłam w niej nie tylko synową, ale zagubioną młodą kobietę.
Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Michał zadzwonił wieczorem.
— Mamo… Przepraszam za wczoraj. Chciałem tylko powiedzieć… My naprawdę chcemy coś zmienić. Tylko nie wiemy jak.
Zaproponowałam im wspólne spotkanie z doradcą finansowym. Zgodzili się niechętnie, ale przyszli. Doradca rozrysował im budżet: ile wydają na jedzenie na mieście, ile na ubrania, ile mogliby odłożyć miesięcznie nawet przy obecnych zarobkach.
Po spotkaniu Michał był blady.
— My naprawdę tyle wydajemy? — zapytał cicho.
Kasia milczała przez całą drogę do domu.
Minęły trzy miesiące. Widzę pierwsze zmiany: gotują w domu, rzadziej wychodzą do kina, Kasia znalazła pracę w sklepie odzieżowym i odkłada część pensji do koperty „na mieszkanie”. Michał przestał prosić o pożyczki.
Ale wiem też, że to dopiero początek drogi. Czasem boję się, że jedno potknięcie wystarczy, by wrócili do dawnych nawyków. Zastanawiam się: czy dobrze zrobiliśmy, ingerując w ich życie? Czy powinniśmy byli pozwolić im upaść na dno i sami się podnieść?
A może każdy musi sam nauczyć się dorosłości — nawet jeśli boli?
Czy Wy też mieliście takie dylematy ze swoimi dziećmi? Jak sobie z tym radzicie?