Osoba, którą nazywałam mamą: Historia o miłości, tajemnicy i przebaczeniu

Zanim jeszcze słońce na dobre wstało nad naszym blokowiskiem na warszawskim Bródnie, usłyszałam trzask talerza w kuchni. Wyskoczyłam z łóżka, serce waliło mi jak młot. Wpadłam do kuchni i zobaczyłam moją mamę – a raczej osobę, którą przez całe życie tak nazywałam – jak trzyma się blatu, a kawałki porcelany leżą u jej stóp.

– Boże, Zosiu! – krzyknęłam, podbiegając do niej. – Nic ci nie jest?

Spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem. – Nie wiem… Chciałam tylko nalać sobie herbaty…

Pomogłam jej usiąść. Ręce jej drżały, a na twarzy malował się strach pomieszany z zagubieniem. Ostatnio coraz częściej widziałam w niej nie dawną energiczną Zofię Szymańską, tylko kogoś obcego, kogoś, kto gubi się we własnym domu.

– Usiądź, mamo. Zaraz posprzątam – powiedziałam łagodnie.

– Nie mów do mnie „mamo” – wyszeptała nagle. – Przestań tak mówić.

Zamarłam z miotłą w ręku. To nie był pierwszy raz, kiedy słyszałam podobne słowa, ale za każdym razem bolały tak samo. Przez chwilę milczałyśmy. W końcu zebrałam się na odwagę:

– Dlaczego tak mówisz?

Zofia spojrzała na mnie z wyrzutem. – Bo nie jestem twoją matką. Nigdy nie byłam.

Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Miałam czterdzieści dwa lata i całe życie żyłam w przekonaniu, że jestem jej córką. Owszem, czasem słyszałam plotki od sąsiadek – „ta Szymańska to chyba nie jej własna”, „podobna do nikogo z rodziny” – ale mama zawsze ucinała temat.

Tego ranka coś we mnie pękło. Usiadłam naprzeciwko niej i po raz pierwszy od lat postanowiłam nie udawać.

– To powiedz mi prawdę – poprosiłam cicho. – Kim dla ciebie jestem?

Zofia spuściła wzrok. – Byłaś dzieckiem mojej siostry. Twoja matka… Maria… Zginęła w wypadku samochodowym pod Radomiem. Miałaś wtedy trzy lata. Twój ojciec uciekł za granicę, zostawił cię ze mną. Nie miałam dzieci… więc cię wychowałam.

Łzy napłynęły mi do oczu. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

– Dlaczego nigdy mi nie powiedziałaś?

– Bałam się… Że mnie zostawisz. Że będziesz mnie nienawidzić.

W tej chwili zadzwonił domofon. To był mój brat cioteczny, Paweł. Od lat nie utrzymywaliśmy kontaktu – po śmierci babci rodzina się poróżniła o mieszkanie i działkę pod Mińskiem Mazowieckim. Paweł przyszedł z żoną i dwójką dzieci.

– Cześć, Anka – rzucił chłodno. – Musimy pogadać o mamie.

Zofia zesztywniała na dźwięk jego głosu. Paweł nigdy nie zaakceptował faktu, że to ja mieszkałam z Zofią i opiekowałam się nią na starość.

– Chcemy wiedzieć, co dalej z mieszkaniem – zaczęła jego żona, Marta, bez ogródek. – Mama jest coraz słabsza, a ty tu siedzisz jak księżniczka.

Poczułam wściekłość.

– Siedzę tu, bo od dwóch lat opiekuję się nią dzień i noc! Gdzie byliście przez ten czas? Nawet na święta nie zadzwoniliście!

Paweł wzruszył ramionami.

– Każdy ma swoje życie. Ale mieszkanie jest wspólne.

Zofia zaczęła płakać cicho.

– Nie chcę żadnych kłótni…

Marta spojrzała na mnie z pogardą.

– Ty nawet nie jesteś jej prawdziwą córką! Wszyscy o tym wiedzą!

Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Paweł dodał:

– Może czas pomyśleć o domu opieki? Ty masz swoją rodzinę, pracę…

Zacisnęłam pięści.

– Nie oddam jej do żadnego domu! Jest moją mamą!

Marta prychnęła.

– Twoją? Przestań się oszukiwać.

Wybiegli z mieszkania trzaskając drzwiami. Zofia patrzyła na mnie błagalnie.

– Nie oddasz mnie? – zapytała cicho jak dziecko.

Przytuliłam ją mocno.

– Nigdy cię nie oddam. Jesteś moją mamą, rozumiesz?

Przez kolejne dni atmosfera była ciężka jak powietrze przed burzą. Paweł wydzwaniał codziennie, groził sądem i eksmisją. Ja chodziłam do pracy na zmiany w szpitalu i wracałam do domu coraz bardziej zmęczona psychicznie i fizycznie.

Któregoś wieczoru Zofia zaczęła majaczyć. Nie poznawała mnie, wołała Marię – swoją siostrę i moją biologiczną matkę.

– Mario! Mario! Nie zostawiaj mnie!

Siedziałam przy niej całą noc, trzymając ją za rękę i płacząc po cichu. Nad ranem zadzwoniłam do lekarza rodzinnego.

– To demencja – powiedział dr Kaczmarek po badaniu. – Stan będzie się pogarszał. Proszę rozważyć opiekunkę albo dom opieki…

Nie spałam tej nocy ani minuty. W głowie miałam słowa Marty: „Ty nawet nie jesteś jej córką”. Czy naprawdę miałam prawo decydować o jej losie?

Następnego dnia zadzwoniła do mnie ciotka Helena z Gdańska.

– Aniu… Słyszałam o wszystkim od Pawła. Chciałabym ci coś powiedzieć…

Przez chwilę milczała.

– Twoja mama… Maria… była bardzo nieszczęśliwa pod koniec życia. Twój ojciec ją bił i pił. Zofia uratowała ci życie zabierając cię do siebie. Ona cię kocha jak własną córkę.

Łzy popłynęły mi po policzkach.

Wieczorem usiadłam przy łóżku Zofii i zaczęłam mówić:

– Mamo… Wiem już wszystko. Wiem, kim była moja biologiczna mama. Ale ty jesteś moją prawdziwą mamą, bo to ty nauczyłaś mnie kochać, śmiać się i walczyć o siebie.

Zofia spojrzała na mnie z błyskiem świadomości w oczach.

– Dziękuję ci… Córeczko…

Przez kolejne miesiące walczyłyśmy razem z chorobą i rodziną. Paweł próbował odebrać nam mieszkanie, ale sąd uznał moją opiekę za wystarczający powód do pozostania w domu Zofii aż do jej śmierci.

Ostatniego dnia życia Zofia uśmiechnęła się do mnie słabo i wyszeptała:

– Kocham cię… Aniu…

Trzymałam ją za rękę do końca.

Dziś siedzę przy tym samym kuchennym stole i patrzę przez okno na szare blokowisko. Czasem myślę o Marii – kobiecie, która dała mi życie – ale to Zofia była moją mamą w każdym znaczeniu tego słowa.

Czy więzy krwi naprawdę znaczą więcej niż lata wspólnego życia? Czy można być czyjąś córką tylko dlatego, że ktoś cię urodził? A może matką staje się ten, kto kocha bezwarunkowo?

Czekam na wasze historie i przemyślenia…