Przestałam wspierać finansowo mojego syna – od roku nie widziałam wnuczki. Czy naprawdę byłam tylko portfelem?
– Mamo, nie rozumiesz, że teraz mamy swoje życie? – głos Pawła był zimny, jakby rozmawiał z urzędnikiem, a nie z własną matką. Stałam w przedpokoju jego mieszkania na warszawskim Ursynowie, ściskając w dłoni prezent dla mojej wnuczki, Zosi. To był pluszowy królik, którego sama uszyłam. Paweł nawet nie spojrzał na paczkę.
– Paweł, ja tylko chciałam zobaczyć Zosię. Przecież minął już rok…
– Nie mamy czasu na takie wizyty. I… mamo, skoro już nie możesz nam pomagać, to musisz zrozumieć, że wszystko się zmieniło.
Zamknął drzwi. Stałam tam jeszcze chwilę, czując jak łzy spływają mi po policzkach. Wtedy zrozumiałam: mój syn traktował mnie jak bankomat. Przez całe życie robiłam wszystko, żeby miał lepiej niż ja. Pracowałam na dwa etaty – najpierw w sklepie spożywczym, potem jako księgowa w małej firmie transportowej. Odkładałam każdy grosz na jego studia, na mieszkanie, na wakacje. Kiedy dostałam awans i lepszą pensję tuż przed czterdziestką, czułam dumę – nie z siebie, ale z tego, że mogę mu jeszcze więcej dać.
Paweł był moim jedynym dzieckiem. Jego ojciec odszedł, gdy Paweł miał pięć lat. Zostałam sama z kredytem i dzieckiem, które patrzyło na mnie wielkimi oczami i pytało: „Mamo, dlaczego tata już nas nie kocha?”. Obiecałam sobie wtedy, że nigdy nie zabraknie mu miłości ani bezpieczeństwa.
Przez lata Paweł dzwonił do mnie zawsze wtedy, gdy czegoś potrzebował: „Mamo, zabrakło mi na czynsz”, „Mamo, muszę kupić nowy komputer”, „Mamo, Zosia potrzebuje nowych butów”. Nigdy nie odmówiłam. Nawet gdy sama musiałam oszczędzać na lekach czy odkładać wizytę u dentysty.
Kiedy przeszłam na emeryturę, wszystko się zmieniło. Moja renta była skromna – ledwo starczało na opłaty i jedzenie. Powiedziałam Pawłowi, że nie mogę już mu pomagać finansowo. Najpierw milczał przez kilka tygodni. Potem zaczął być oschły w rozmowach telefonicznych. W końcu przestał odbierać.
Próbowałam wszystkiego: dzwoniłam do niego, pisałam SMS-y, nawet wysyłałam listy z życzeniami dla Zosi. Bez odpowiedzi. W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam pod jego blok – właśnie wtedy usłyszałam te słowa: „Nie mamy czasu na takie wizyty”.
Poczułam się jak śmieć wyrzucony na bruk. Przez pierwsze miesiące nie mogłam spać. W nocy przewracałam się z boku na bok i zadawałam sobie pytanie: „Co zrobiłam źle?”. Czy naprawdę wychowałam syna na człowieka bez serca? Czy to ja jestem winna temu, że teraz jestem sama?
Moja sąsiadka Basia próbowała mnie pocieszać:
– Może Paweł ma jakieś problemy? Może się wstydzi?
Ale ja wiedziałam swoje. Gdyby chodziło o dumę czy wstyd – odezwałby się chociaż raz. Tymczasem on po prostu przestał mnie potrzebować.
Najbardziej bolało mnie to, że nie widziałam Zosi. Miała już siedem lat – pamiętałam jej uśmiechniętą buzię i to, jak tuliła się do mnie podczas czytania bajek. Teraz pewnie nawet nie pamięta babci.
W święta Bożego Narodzenia wysłałam im paczkę z prezentami – wróciła do mnie po tygodniu z adnotacją „adresat odmówił przyjęcia”.
Czasem spotykam Pawła przypadkiem w sklepie lub na ulicy. Udaje wtedy, że mnie nie widzi. Ostatnio widziałam go z Zosią – szli razem za rękę, śmiali się do siebie. Chciałam podejść, ale serce mi stanęło ze strachu przed kolejnym odrzuceniem.
Próbowałam rozmawiać z jego żoną, Magdą. Zadzwoniłam do niej pewnego wieczoru:
– Magda… czy mogłabym zobaczyć Zosię? Bardzo za nią tęsknię.
– Pani Halino… Paweł nie chce, żebyśmy się kontaktowały. Proszę to uszanować.
Odłożyła słuchawkę zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
Zaczęłam chodzić do psychologa w pobliskiej przychodni. Pani Marta powiedziała mi coś ważnego:
– Pani Halino, czasem trzeba pozwolić dzieciom odejść i żyć swoim życiem – nawet jeśli to boli.
Ale jak pozwolić odejść komuś, kto jest twoją całą rodziną? Jak pogodzić się z myślą, że własne dziecko traktuje cię jak zbędny balast?
Czasem myślę o tym wszystkim podczas samotnych spacerów po parku. Widzę matki z dziećmi i babcie z wnukami – śmieją się razem, rozmawiają o szkole i zabawkach. Czuję wtedy ukłucie zazdrości i żalu.
Zaczęłam pisać pamiętnik – może kiedyś Zosia go przeczyta i dowie się, jak bardzo ją kochałam.
Dziś mija dokładnie rok od ostatniego spotkania z wnuczką. Zapaliłam świeczkę pod jej zdjęciem i pomodliłam się o to, żeby kiedyś wróciła do mnie chociaż na chwilę.
Czy naprawdę byłam dla mojego syna tylko portfelem? Czy miłość rodzica zawsze musi być bezwarunkowa? Może ktoś z Was zna odpowiedź…