Samotność w cieniu rodziny: Historia Marii i jej córki

Mam 70 lat i jestem samotna jak palec. Siedzę na kanapie w swoim małym mieszkaniu na warszawskim Bródnie, patrzę przez okno na szare bloki i czuję, jakby cały świat odwrócił się ode mnie plecami. Telefon milczy. Córka nie dzwoni od tygodni. Wnuki znam tylko ze zdjęć na Facebooku, które czasem podsyła mi sąsiadka, bo sama nawet nie mam internetu.

Wczoraj zadzwoniłam do córki. Drżącym głosem poprosiłam: — Aniu, przyjedź dziś wieczorem… Bardzo źle się czuję, nie mam siły nawet zrobić sobie herbaty.

Usłyszałam tylko westchnienie i zniecierpliwiony głos: — Mamo, mam tyle pracy! Nie możesz choć raz nie narzekać? Dobrze, przyjadę, ale nie wiem o której.

Odłożyłam słuchawkę i rozpłakałam się jak dziecko. W głowie przewijały mi się obrazy z przeszłości: jak sama dźwigałam zakupy z bazaru, jak nocami szyłam ubranka dla Ani, żeby nie czuła się gorsza od innych dzieci. Jej ojciec odszedł, gdy miała trzy lata. Zostałyśmy same. Pracowałam na dwa etaty, żeby niczego jej nie brakowało. Nigdy nie miałam czasu dla siebie, nigdy nie wyjechałam na wakacje. Wszystko dla niej.

Może to był błąd? Może powinnam była być bardziej stanowcza? Kiedy Ania miała 12 lat, zakochałam się pierwszy raz od śmierci męża. Poznałam pana Stefana z sąsiedztwa — wdowca, ciepłego człowieka. Ale Ania zrobiła mi piekło w domu: trzaskała drzwiami, przestała się uczyć, płakała całymi dniami. — Nie chcę żadnego obcego w domu! — krzyczała. Wybrałam ją. Stefan odszedł.

Teraz jestem stara i schorowana. Mam cukrzycę, nadciśnienie i zwyrodnienie stawów. Ledwo chodzę. Ania mieszka na Ursynowie z mężem i dwójką dzieci. Pracuje w korporacji, wiecznie zabiegana. Ostatni raz widziałyśmy się na Wielkanoc — przyszła na godzinę, rzuciła mi mazurka i nawet nie zdjęła płaszcza.

Dziś rano zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam z trudem.

— No i co tym razem? — Ania weszła bez powitania, rzuciła torebkę na krzesło.

— Lekarz przepisał mi zastrzyki… Ty jesteś pielęgniarką, może byś mi pomogła?

— Mamo, ja nie mam czasu tu codziennie przyjeżdżać! Myślisz, że moje życie to tylko opieka nad tobą?

— Aniu… ja naprawdę nie mam nikogo…

— To może zatrudnij sobie opiekunkę? Albo zapłać mi za dojazdy! — rzuciła z ironią.

— Nie mam pieniędzy…

— No to przykro mi. Muszę lecieć.

Zamknęłam za nią drzwi i długo stałam oparta o framugę, czując jak łzy ciekną mi po policzkach. Czy naprawdę stałam się ciężarem dla własnego dziecka?

Następnego dnia musiałam wyjść do przychodni na własnych nogach. Szłam powoli, z trudem łapiąc oddech, ślizgając się po oblodzonym chodniku. W poczekalni usiadłam obok młodej kobiety.

— Przepraszam panią… czy wszystko w porządku? — zapytała delikatnie.

Nie wiem czemu, ale wybuchłam płaczem.

— Przepraszam… ja już nie mam nikogo…

Kobieta przedstawiła się: — Jestem Justyna. Mieszkam dwa bloki dalej. Proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze.

Od tamtej pory Justyna zaczęła mnie odwiedzać. Przynosiła zakupy, pomagała sprzątać, czasem przynosiła domowe ciasto. Miała dwójkę małych dzieci i męża kierowcę autobusu. Mimo to zawsze znalazła dla mnie chwilę.

W dniu moich siedemdziesiątych urodzin przyszła tylko ona.

— Pani Mario, nie mogłam pani zostawić samej w taki dzień — powiedziała cicho i wręczyła mi własnoręcznie upieczony sernik.

Przez kilka miesięcy Justyna była dla mnie jak córka. Rozmawiałyśmy o wszystkim: o dawnych czasach, o jej problemach z teściową, o mojej młodości w PRL-u. Z czasem zaczęłam czuć do niej większą wdzięczność niż do własnej córki.

Pewnego dnia zaproponowała:

— Pani Mario, może zamieszkałaby pani u nas? Mamy wolny pokój po babci mojego męża…

Bałam się. Ale samotność była gorsza niż strach przed zmianą.

Zadzwoniłam do Ani:

— Aniu… Justyna zaproponowała mi zamieszkanie u siebie. Co o tym myślisz?

— Rób co chcesz! — usłyszałam lodowaty głos. — I tak cię nie obchodzi moje zdanie.

Przeprowadziłam się do Justyny. Jej dzieci mówiły do mnie „babciu”, a mąż codziennie pytał, czy czegoś mi nie potrzeba. Po raz pierwszy od lat czułam się potrzebna i kochana.

Po pół roku Ania zjawiła się niespodziewanie u Justyny.

— Co ty tu robisz?! — krzyknęła na progu.

Justyna stanęła w mojej obronie:

— Pani Aniu, pani mama jest tu szczęśliwa. My ją traktujemy jak rodzinę.

Ania patrzyła na mnie z wyrzutem:

— Oddałaś mnie za obcą kobietę! Zawsze byłaś słaba! Nawet mieszkanie przepisałaś komuś innemu!

Nie miałam już siły tłumaczyć jej swojego bólu i samotności.

Po tej wizycie długo nie mogłam dojść do siebie. Ale Justyna była przy mnie każdego dnia.

Dziś wiem jedno: więzy krwi nie zawsze znaczą więcej niż dobroć i serce okazane przez obcych ludzi. Czasem rodzina to ci, którzy są przy nas wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujemy.

Czy naprawdę bycie matką oznacza poświęcenie aż do końca? Czy można wybaczyć dziecku brak wdzięczności? A może czasem trzeba pozwolić sobie być szczęśliwą – nawet jeśli to oznacza wybór nowej rodziny?