Wakacje, które rozdarły moją rodzinę: Prawda o teściowej z Mazur

Już pierwszej nocy, kiedy usłyszałam trzask drzwi i podniesione głosy na dole, wiedziałam, że te wakacje u teściowej nie będą zwyczajne. Mój mąż, Artur, spał obok jak zabity, a ja leżałam z szeroko otwartymi oczami, wsłuchując się w kłótnię jego matki i jej siostry. „Nie będziesz mi mówić, jak mam żyć!” – krzyczała teściowa, pani Halina. „A ty nie będziesz rządzić moją rodziną!” – odcinała się ciotka Irena. Przez cienkie ściany starego domu na Mazurach wszystko było słychać jak na dłoni. Poczułam się jak intruz w czyimś życiu, choć przecież to miały być nasze rodzinne wakacje.

Przyjechaliśmy do Haliny z Warszawy – ja, Artur i nasza córka Lena. Miało być sielsko: jezioro, lasy, świeże powietrze i domowe obiady. Halina od miesięcy powtarzała przez telefon: „Przyjedźcie, odpoczniecie od tego miejskiego zgiełku!”. Artur był zachwycony – wracał do rodzinnych stron po latach. Ja miałam nadzieję na trochę spokoju i może nawet zbliżenie się do teściowej, z którą od początku było mi nie po drodze.

Już po przekroczeniu progu poczułam chłód. Halina przywitała nas sztywno, ledwo całując wnuczkę w policzek. „No to rozgośćcie się. Pokój na górze jest wasz. Ale nie rozpakowujcie się za bardzo – tu się nie siedzi całymi dniami w łóżku!” – rzuciła z przekąsem. Artur udawał, że nie słyszy. Lena spojrzała na mnie pytająco.

Pierwszy ranek zaczął się od awantury o śniadanie. Halina postawiła na stole jajecznicę z boczkiem i czarną kawę. Lena skrzywiła się: „Babciu, a masz może płatki albo jogurt?”. Teściowa spojrzała na nią jak na kosmitkę: „U mnie je się to, co jest. Jak się nie podoba, to można głodować”. Artur próbował ratować sytuację: „Mamo, Lena nie lubi boczku…”. „Za moich czasów dzieci jadły wszystko!” – przerwała mu Halina.

Już wtedy wiedziałam, że będę musiała walczyć o każdy spokojny dzień. Po śniadaniu Halina zaczęła wydawać polecenia: „Lena, idź z ciotką Ireną po jajka do kurnika. Artur, napraw płot przy sadzie. A ty…” – spojrzała na mnie – „…możesz pomóc mi w kuchni”.

W kuchni panowała atmosfera napięcia. Halina kroiła cebulę z taką siłą, jakby chciała ją ukarać za wszystkie swoje niepowodzenia. „Wiesz, Agnieszko,” zaczęła nagle, „Artur był zawsze moim oczkiem w głowie. Ale odkąd się ożenił… wszystko się zmieniło.” Zamarłam z nożem w ręku. „Nie wiem, co masz na myśli…” – odpowiedziałam ostrożnie.

Halina spojrzała mi prosto w oczy: „Nie musisz udawać. Wiem, że to przez ciebie rzadziej tu przyjeżdża. Ty go trzymasz w mieście jak psa na łańcuchu.” Zatkało mnie. „To nieprawda! Artur sam decyduje…” – zaczęłam, ale przerwała mi głośnym śmiechem.

Wieczorem atmosfera była jeszcze gorsza. Przy kolacji Halina zaczęła wypytywać Lenę o szkołę i koleżanki, ale każde jej słowo było podszyte ironią: „W Warszawie to pewnie dzieci mają już własne telefony i tablety? U nas się biega po podwórku!” Lena spuściła głowę.

Artur próbował rozładować napięcie: „Mamo, może jutro popływamy razem łódką?” Halina wzruszyła ramionami: „Ja mam swoje sprawy. Nie jestem tu tylko po to, żeby was zabawiać.” Wtedy ciotka Irena rzuciła: „Może byś się trochę ucieszyła z rodziny? Nie każdy ma takie szczęście!” Halina wybuchła: „A ty się nie wtrącaj! To mój dom!”

Następnego dnia Lena wróciła ze spaceru zapłakana. Okazało się, że kuzynka Ola (córka Ireny) wyśmiała jej ubrania i powiedziała, że jest „miastową lalą”. Próbowałam ją pocieszyć, ale czułam narastającą złość na całą tę sytuację.

Wieczorem doszło do poważnej kłótni między mną a Arturem. „Dlaczego nic nie mówisz swojej matce? Pozwalasz jej traktować nas jak intruzów!” – wybuchłam. Artur spuścił wzrok: „To moja matka… Ona zawsze taka była.” „A ja mam to znosić? Nasza córka płacze przez twoją rodzinę!”

Artur milczał długo, potem wyszedł trzaskając drzwiami. Siedziałam sama w pokoju i czułam się kompletnie bezradna.

Kolejne dni były coraz trudniejsze. Halina coraz bardziej otwarcie okazywała mi niechęć: krytykowała moje gotowanie, sposób wychowania Leny, nawet to, jak się ubieram. Kiedy raz zaproponowałam wspólny spacer do lasu, odpowiedziała: „Nie mam czasu na takie głupoty.” Ciotka Irena próbowała mnie pocieszać: „Nie przejmuj się nią. Ona zawsze była twarda jak skała.” Ale ja czułam się coraz bardziej osamotniona.

Pewnego popołudnia podsłuchałam rozmowę Haliny z sąsiadką przez otwarte okno kuchni:
– Przyjechali z miasta i myślą, że wszystko im wolno! – narzekała Halina.
– A synowa? – dopytywała sąsiadka.
– Ona tylko patrzy na mnie z góry! Pewnie uważa mnie za wieśniaczkę!

Zacisnęłam pięści ze złości i żalu.

Ostatniej nocy przed wyjazdem doszło do kulminacji konfliktu. Lena dostała gorączki po całym dniu płaczu i stresu. Prosiłam Halinę o pomoc:
– Może masz jakieś leki dla dzieci?
– U mnie dzieci nie chorowały od byle czego! – odburknęła teściowa.
– Ale Lena naprawdę źle się czuje!
– To przez to wasze miejskie wychowanie!

Artur w końcu nie wytrzymał:
– Mamo, przestań! Jeśli nie potrafisz być dla nas rodziną, to lepiej żebyśmy już wyjechali!

Halina rozpłakała się pierwszy raz odkąd ją znałam:
– Wszyscy mnie zostawiacie… Najpierw ojciec Artura odszedł do innej kobiety, potem wyście przestali przyjeżdżać… Teraz jeszcze ty mi grozisz!

Wtedy ciotka Irena objęła ją ramieniem:
– Hala, przestań ranić tych, którzy ci zostali.

Wyjechaliśmy następnego ranka w milczeniu. Lena spała na tylnym siedzeniu samochodu z policzkiem przy szybie. Artur prowadził bez słowa przez pierwsze dwie godziny drogi.

Dziś minęły dwa miesiące od tamtych wakacji. Halina dzwoni rzadko i rozmowy są krótkie. Artur jest zamknięty w sobie jak nigdy wcześniej. Lena boi się jechać na wieś.

Czasem zastanawiam się: czy można naprawić coś tak głęboko pękniętego? Czy rodzina to tylko więzy krwi – czy coś więcej? Może czasem trzeba odejść dla własnego dobra?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu?