Zamknięci w pułapce własnej dobroci: historia matki, która nie poznaje już własnego syna
Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam na krześle. – Mamo, musimy pogadać – usłyszałam głos mojego syna, Pawła, zanim jeszcze zdążyłam odłożyć kubek z herbatą. Wszedł do kuchni razem z Martą, jego żoną. Oboje mieli miny jakby szli na egzekucję. Od razu wiedziałam, że to nie będzie zwykła rozmowa.
– Co się stało? – zapytałam, próbując ukryć drżenie w głosie.
Paweł spuścił wzrok. Marta zaczęła mówić pierwsza:
– Aniu, wiem, że ustaliliśmy rok… Ale ja jestem w ciąży. Nie damy rady się teraz wyprowadzić. Nie mamy gdzie pójść.
Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Przecież wszystko było jasne: mieszkanie na rok, potem wracamy do normalności. A teraz…
– Przecież macie rodziców Marty – powiedziałam cicho. – Mają dom pod Warszawą, duży ogród…
– Oni nie chcą nas przyjąć – przerwał Paweł. – Mówią, że to wasza sprawa.
Mój mąż, Andrzej, wszedł do kuchni i spojrzał na nas wszystkich z napięciem. – O co chodzi?
– Marta jest w ciąży – powiedziałam bezbarwnym głosem. – I nie chcą się wyprowadzić.
Nastała cisza. Tylko zegar tykał na ścianie.
To wszystko zaczęło się niewinnie. Paweł ożenił się z Martą dwa lata temu. Byliśmy szczęśliwi, że znalazł kogoś takiego – ciepłą, uśmiechniętą dziewczynę z dobrego domu. Po ślubie zamieszkali z nami w naszym trzypokojowym mieszkaniu na Ursynowie. Było ciasno, ale cieszyliśmy się ich obecnością.
Po kilku miesiącach Marta zaczęła przebąkiwać o własnym kącie. Rozumiałam ją – młodzi chcą niezależności. Mieliśmy kawalerkę po mojej mamie na Mokotowie, wynajmowaną studentom. Z Andrzejem długo się naradzaliśmy: czy oddać im ją na rok? W końcu zgodziliśmy się – chcieliśmy im pomóc wystartować. Ustaliliśmy jasno: rok bez czynszu, potem wracają albo płacą rynkową stawkę.
Na początku byli wdzięczni. Obiecywali, że zacisną pasa i odłożą na wkład własny do kredytu. Ale szybko zobaczyłam, jak ich życie wygląda naprawdę: nowe telefony, markowe ubrania, weekendy w spa pod Warszawą, sushi na dowóz co drugi dzień.
– Może powinniście trochę oszczędzać? – rzuciłam raz mimochodem.
– Mamo, mamy tylko jedno życie! – zaśmiał się Paweł. – Chcemy się nacieszyć młodością.
Próbowałam nie wtrącać się za bardzo. Ale z każdym miesiącem narastał we mnie niepokój. Rok minął szybciej niż myślałam. Zbliżał się dzień wyprowadzki – już szukałam nowych najemców do kawalerki.
I wtedy przyszła ta rozmowa w kuchni.
– Aniu… – Marta zaczęła płakać. – Nie wyrzucisz nas przecież z dzieckiem na ulicę?
Zacisnęłam pięści pod stołem.
– To nie jest wyrzucanie! Daliśmy wam szansę! Przez rok mogliście oszczędzać! – głos mi się załamał.
Paweł patrzył w ścianę.
– Mamo… Marta źle znosi ciążę… Lekarz mówił, żeby unikała stresu…
Andrzej próbował być mediacyjny:
– Może jeszcze miesiąc? Potem naprawdę musicie coś wymyślić.
Marta natychmiast przestała płakać i spojrzała na mnie z wyrzutem:
– Czyli mam rodzić na walizkach? To nieludzkie!
Czułam się jak potwór. Ale przecież to nie ja ich tu wpakowałam! To oni nie potrafili dorosnąć!
Wieczorem usiedliśmy z Andrzejem przy stole i liczyliśmy straty. Przez ten rok straciliśmy ponad 30 tysięcy złotych z wynajmu kawalerki – pieniądze miały być na naszą emeryturę albo remont łazienki. Teraz nie mamy ani pieniędzy, ani spokoju.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie matka Marty:
– Aniu, słyszałam, że dzieci mają problem z mieszkaniem…
– Może mogliby zamieszkać u was? Macie przecież dom…
– Wiesz… my już swoje wychowaliśmy… Poza tym mąż jest po zawale…
Poczułam się zdradzona przez wszystkich.
Przez kolejne tygodnie Paweł unikał rozmów o wyprowadzce. Marta przestała odbierać moje telefony. Widziałam ich czasem przez okno kawalerki: śmiejących się z paczkami zakupów z galerii handlowej.
W końcu postawiłam sprawę jasno:
– Macie czas do końca miesiąca. Potem muszę wynająć mieszkanie komuś innemu.
Paweł tylko skinął głową i wyszedł bez słowa.
Wieczorem Andrzej powiedział:
– Może przesadziliśmy? Może powinniśmy im pomóc jeszcze trochę?
Wykrzyczałam wtedy wszystko:
– Pomóc?! Przez rok żyli jak królowie! A my mamy teraz zostać bez niczego?!
Andrzej milczał długo.
– To nasz syn…
– Ale czy on jeszcze jest naszym synem? Bo ja go już nie poznaję!
Następnego dnia dostałam SMS-a od Pawła: „Nie martw się o nas”.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy w zawieszeniu. Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub milczeniem. Czułam się jak intruz we własnej rodzinie.
W pracy byłam rozkojarzona, koleżanki pytały:
– Coś się stało?
Nie umiałam odpowiedzieć bez łez.
W końcu zadzwoniła do mnie Marta:
– Aniu… przepraszam za wszystko… Ale naprawdę nie mamy gdzie pójść…
Zmiękłam na chwilę.
– Dobrze… możecie zostać jeszcze dwa miesiące. Ale potem musicie znaleźć rozwiązanie.
Marta obiecała, że zaczną szukać mieszkania do wynajęcia.
Ale minęły dwa miesiące i nic się nie zmieniło.
W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam do nich wieczorem bez zapowiedzi. Drzwi otworzył Paweł – wyglądał na zmęczonego i starszego o dziesięć lat.
– Mamo… nie wiem już co robić… Marta boi się rodzić gdzie indziej… Ja też jestem przerażony…
Usiedliśmy razem przy stole w tej kawalerce, która kiedyś była moim azylem po śmierci mamy.
– Synu… musisz dorosnąć. Nie mogę was utrzymywać całe życie…
Paweł spuścił głowę:
– Wiem… Przepraszam…
Wyszłam stamtąd ze ściśniętym sercem.
Dziś siedzę przy tym samym stole i zastanawiam się: gdzie popełniłam błąd? Czy bycie dobrą matką oznacza pozwalać dorosłym dzieciom przekraczać wszystkie granice? Czy można odzyskać szacunek dziecka bez łamania mu serca?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy dobroć wobec rodziny zawsze musi być pułapką?