„Zdrowa rewolucja” mojej synowej rozbiła naszą rodzinną kolację. Czy można pogodzić tradycję z nowoczesnością?
— Mamo, czy musisz smażyć tego schabowego na smalcu? — głos Ani przeszył ciszę, która zwykle towarzyszyła naszym rodzinnym niedzielom. Stałam przy kuchence, a zapach cebuli i mięsa unosił się w powietrzu, przypominając mi dzieciństwo mojego syna. Michał, mój jedyny syn, zawsze prosił o dokładkę. Teraz patrzył na mnie z zakłopotaniem, a jego żona — Ania — z determinacją w oczach czekała na odpowiedź.
— Tak się u nas zawsze robiło, Aniu — odpowiedziałam spokojnie, choć w środku czułam narastającą irytację. — To tradycja. Przepis po mojej mamie.
Ania westchnęła i zaczęła wyciągać z torby własne produkty: tofu, jarmuż, jakieś dziwne nasiona. Michał spuścił wzrok. Moja córka Kasia przewróciła oczami i wyszeptała do mnie: — Znowu zaczyna.
Nie tak wyobrażałam sobie rodzinne spotkania. Odkąd Michał ożenił się z Anią, nasze obiady zmieniły się w pole minowe. Każdy kotlet, każda łyżka śmietany była powodem do dyskusji. Ania jest dietetyczką — rozumiem jej pasję, ale czy naprawdę musimy rezygnować ze wszystkiego, co kochamy?
Pamiętam pierwszą kolację po ich ślubie. Przygotowałam rosół, ziemniaki z koperkiem i pieczonego kurczaka. Ania grzecznie podziękowała i poprosiła tylko o sałatkę. Wtedy jeszcze myślałam, że to chwilowe. Ale z czasem jej podejście stało się coraz bardziej radykalne. Michał zaczął przynosić na obiady własne lunchboxy, a wnuczka Zosia nie chciała jeść moich pierogów, bo „babcia nie używa mąki pełnoziarnistej”.
— Mamo, to nie chodzi o ciebie — tłumaczył mi Michał pewnego wieczoru przez telefon. — Ania po prostu chce dla nas jak najlepiej.
Ale czy naprawdę „najlepiej” oznacza rezygnację z tradycji? Czy zdrowe jedzenie musi być wrogiem rodzinnych zwyczajów?
W tamtą niedzielę atmosfera była napięta jak struna. Ania przygotowała swoją wersję obiadu: pieczone bataty, sałatkę z komosy ryżowej i kotlety z soczewicy. Kasia patrzyła na to z niedowierzaniem.
— Przepraszam, ale ja tego nie tknę — powiedziała cicho.
Michał próbował ratować sytuację:
— Może spróbujemy wszyscy po trochu? Dla Ani to ważne.
Zosia zaczęła płakać:
— Chcę babcine pierogi!
Wtedy nie wytrzymałam:
— Dość! To jest mój dom i moje zasady! Jeśli komuś nie pasuje, nie musi tu jeść!
Zapadła cisza. Ania spojrzała na mnie zranionym wzrokiem. Michał złapał ją za rękę i wyszli do ogrodu. Kasia uciekła do swojego pokoju.
Zostałam sama przy stole, patrząc na niedojedzone kotlety i rozsypane nasiona chia. Poczułam się jak intruz we własnym domu.
Wieczorem Michał wrócił do kuchni.
— Mamo… Przepraszam za Anię. Ona nie chciała cię urazić.
— A ja nie chcę tracić rodziny przez jedzenie — odpowiedziałam łamiącym się głosem.
Michał objął mnie delikatnie.
— Może spróbujemy znaleźć kompromis? Ty ugotujesz coś tradycyjnego, Ania coś zdrowego…
Ale czy to wystarczy? Czy można pogodzić dwie tak różne wizje życia przy jednym stole?
Od tamtej pory nasze obiady są inne. Czasem próbuję nowych przepisów Ani — niektóre nawet mi smakują. Ale tęsknię za czasami, gdy jedzenie łączyło nas bez słów.
Często zastanawiam się: czy warto walczyć o tradycję za wszelką cenę? Czy może powinnam otworzyć się na zmiany? A wy — jak radzicie sobie z takimi konfliktami w rodzinie?