Bezdomność serca: Czy można wybrać własną rodzinę? Historia Bartka z domu dziecka
– Bartek, nie możesz tu zostać! – głos pielęgniarki odbijał się echem od białych ścian szpitalnej sali. Miałem wtedy zaledwie kilka miesięcy, ale ta scena, opowiadana mi później przez wychowawczynię z domu dziecka, stała się początkiem mojej historii. Matka zostawiła mnie na oddziale noworodkowym w szpitalu w Kielcach. Podobno nawet nie spojrzała mi w oczy, kiedy wychodziła.
Nie pamiętam jej twarzy, zapachu, dotyku. Pamiętam za to zimno żelaznych łóżeczek i zapach lizolu. W domu dziecka nauczyłem się nie płakać – płacz nie przynosił ulgi, tylko irytację opiekunek i śmiech starszych dzieci. „Bartek, znowu ryczysz? Przestań, bo cię zamkną w izolatce!” – krzyczała kiedyś pani Jola. Wtedy nauczyłem się chować łzy pod kołdrą i zaciskać pięści tak mocno, aż bolały mnie palce.
Pierwsze lata mojego życia to nieustanne poczucie bycia niechcianym. Dzieci w domu dziecka mają swoje sposoby na przetrwanie – jedni stają się agresywni, inni zamykają się w sobie. Ja byłem tym drugim. Kiedy przychodzili potencjalni rodzice adopcyjni, zawsze wybierali młodszych, ładniejszych, bardziej uśmiechniętych. „Bartek jest za cichy”, słyszałem nieraz przez uchylone drzwi gabinetu dyrektorki.
W wieku ośmiu lat trafiłem do rodziny zastępczej. Państwo Kowalscy mieszkali w małym bloku na obrzeżach miasta. Mieli już dwójkę własnych dzieci – Agatę i Michała. Od początku czułem się tam obco. Agata była o dwa lata starsza i od razu dała mi do zrozumienia, że jestem intruzem. „Nie dotykaj moich rzeczy! Mama i tak cię odda, jak tylko się znudzi!” – syczała mi do ucha, gdy nikt nie patrzył.
Pani Kowalska próbowała być dla mnie miła, ale jej uśmiech był zawsze trochę wymuszony. Pan Kowalski rzadko bywał w domu, a kiedy już był, patrzył na mnie jak na problem do rozwiązania. „Bartek, czemu znowu dostałeś jedynkę z matmy? Nie możesz być taki jak Michał?” – pytał z irytacją.
W szkole było jeszcze gorzej. Dzieci wiedziały, że jestem „z bidula”. Szeptali za moimi plecami, wyśmiewali ubrania z darów i kanapki z margaryną zamiast masła. Najgorsze były przerwy – wtedy czułem się najbardziej samotny. Czasem marzyłem, żeby po prostu zniknąć.
Mimo wszystko próbowałem się starać. Chciałem zasłużyć na akceptację – zarówno w domu, jak i w szkole. Przynosiłem piątki z polskiego, pomagałem pani Kowalskiej w zakupach, sprzątałem po sobie bez słowa. Ale to nigdy nie wystarczało. Zawsze byłem „tym obcym”.
Najbardziej bolały święta. Wigilia u Kowalskich była pełna śmiechu i prezentów dla Agaty i Michała. Ja dostawałem sweter albo książkę – coś praktycznego, bez serca. Przy stole czułem się jak mebel. Pamiętam jedną Wigilię szczególnie wyraźnie:
– Bartek, podaj barszcz – poprosiła pani Kowalska.
– A mogę też dostać kawałek makowca? – zapytałem nieśmiało.
– Najpierw niech zjedzą dzieci – odpowiedziała chłodno.
Wtedy po raz pierwszy poczułem prawdziwą nienawiść do słowa „rodzina”.
Kiedy skończyłem osiemnaście lat, musiałem opuścić rodzinę zastępczą. Dostałem pokój w internacie i niewielką zapomogę z MOPS-u. Byłem sam – zupełnie sam. Przez pierwsze miesiące nie potrafiłem spać bez światła. Bałem się ciszy.
Próbowałem odnaleźć swoją biologiczną matkę. Znalazłem jej adres w aktach sądowych – mieszkała w małej wsi pod Sandomierzem. Pojechałem tam pewnego letniego dnia, serce waliło mi jak młotem. Otworzyła mi starsza kobieta o zmęczonych oczach.
– Dzień dobry… Jestem Bartek…
– Wiem kim jesteś – przerwała mi sucho. – Nie mam ci nic do powiedzenia.
Zamknęła drzwi przed moim nosem.
Wracałem do Kielc pociągiem, patrząc przez okno na przesuwające się pola i lasy. Czułem pustkę tak wielką, że aż bolało mnie całe ciało.
Dorosłość okazała się równie trudna jak dzieciństwo. Pracowałem dorywczo na budowie, potem jako magazynier w markecie budowlanym. Wynajmowałem pokój w starej kamienicy razem z innymi chłopakami po domach dziecka. Każdy z nas miał swoją historię odrzucenia.
Czasem spotykałem panią Jolę z domu dziecka na ulicy.
– Bartek! Jak ci się wiedzie?
– Jakoś leci…
– Trzymaj się, chłopaku.
Zawsze powtarzała to samo: „Trzymaj się”. Ale co to znaczy trzymać się, kiedy nie masz do czego wracać?
Związków unikałem jak ognia. Bałem się bliskości, bo przecież każdy wcześniej czy później odchodził. Kiedy poznałem Kasię na kursie komputerowym, przez chwilę uwierzyłem, że może być inaczej. Była ciepła, cierpliwa, pytała o moje dzieciństwo bez oceniania.
– Bartek, dlaczego nigdy nie mówisz o swojej rodzinie?
– Bo nie mam o czym mówić…
Próbowała mnie przekonać, że rodzina to nie tylko więzy krwi.
– Rodzinę można wybrać – powtarzała.
Ale ja nie umiałem jej uwierzyć.
Kiedy Kasia zaszła w ciążę, uciekłem. Bałem się powtórzyć błędy mojej matki. Bałem się być ojcem bez wzorca ojcostwa.
Dziś mam trzydzieści lat i nadal czuję się bezdomny – nie fizycznie, ale emocjonalnie. Pracuję jako ochroniarz w galerii handlowej. Wieczorami wracam do pustego mieszkania i patrzę na zdjęcie Kasi z dzieckiem na rękach przesłane mi mailem kilka lat temu.
Czasem pytam siebie: czy naprawdę można wybrać rodzinę? Czy miłość jest decyzją czy przypadkiem? A może są ludzie tacy jak ja – skazani na wieczną bezdomność serca?
Może ktoś z was zna odpowiedź? Czy można nauczyć się kochać bezwarunkowo, jeśli nigdy samemu nie było się kochanym?