Moje życie między rodzicami a uczniami: Gorzka prawda nauczycielki z polskiej podstawówki
– Pani Aniu, to niemożliwe, żeby mój Kuba zachował się w ten sposób! – głos pani Kowalskiej drżał od złości i niedowierzania. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie w mojej ciasnej sali lekcyjnej, gdzie na ścianach wisiały jeszcze prace plastyczne dzieci z Dnia Matki. Za oknem padał deszcz, a ja czułam, jak krople spływają po szybie, dokładnie tak samo jak łzy bezsilności po moim policzku.
Nie chciałam płakać przy rodzicu, ale tego dnia nie potrafiłam już udawać silnej. Kuba, jej syn, od kilku tygodni był sprawcą niewybrednych żartów i zaczepek wobec innych dzieci. Zaczęło się od drobnych kłamstw, potem przyszły wyzwiska, aż w końcu doszło do bójki na przerwie. Zawsze miałam nadzieję, że rozmowa z rodzicem pomoże – że wspólnie znajdziemy rozwiązanie. Ale pani Kowalska przyszła z gotową wersją wydarzeń: jej syn jest niewinny, a ja się na niego uwzięłam.
– Proszę pani – zaczęłam cicho – Kuba sam przyznał się do tego, co zrobił. Rozmawiałam też z innymi dziećmi…
– Dzieci kłamią! – przerwała mi ostro. – A pani powinna być bardziej obiektywna. Mój syn nigdy by nikogo nie uderzył.
Wtedy poczułam, jak coś we mnie pęka. Przez dwadzieścia lat pracy w szkole widziałam już wiele: dzieci, które płakały z powodu ocen; rodziców, którzy grozili pozwami; dyrektorów, którzy bali się konfliktów. Ale nigdy nie przyzwyczaiłam się do tej jednej rzeczy – do ślepoty rodziców na prawdę o własnych dzieciach.
Po spotkaniu długo siedziałam sama w sali. Przypomniałam sobie własne dzieciństwo w małym miasteczku pod Kielcami. Moja mama była nauczycielką matematyki i zawsze powtarzała: „Dziecko potrafi być aniołem w domu i diabłem w szkole”. Wtedy nie rozumiałam tych słów. Dziś wiem, że miała rację.
Następnego dnia Kuba przyszedł do szkoły z miną niewiniątka. Na lekcji patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami i szeptał do kolegi: „Zobaczysz, moja mama jej pokaże”. Widziałam już takich uczniów – pewnych siebie, bo wiedzą, że rodzic stanie za nimi murem. W przerwie podeszła do mnie koleżanka z pokoju nauczycielskiego:
– Anka, nie przejmuj się. Kowalska zawsze broni swojego syna. U nas w świetlicy też robił awantury.
Ale ja przejmowałam się bardzo. Każdego dnia starałam się być sprawiedliwa i widzieć w dzieciach dobro. Ale czy to wystarczało? Czy mogłam zrobić coś więcej?
Tydzień później sytuacja eskalowała. Kuba popchnął młodszą dziewczynkę na schodach. Dziewczynka upadła i rozbiła sobie kolano. Znowu musiałam zadzwonić do pani Kowalskiej.
– To niemożliwe! – krzyczała przez telefon. – Może to ta dziewczynka była niezdarna? Mój Kuba jest grzeczny!
Czułam się bezradna. Dyrektor szkoły poprosił mnie na rozmowę.
– Aniu, musimy to jakoś załatwić – powiedział zmęczonym głosem. – Rodzice Kuby grożą skargą do kuratorium.
Wróciłam do domu i długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o wszystkich dzieciach, które przez lata przewinęły się przez moją klasę. O tych cichych, których nikt nie zauważał; o tych głośnych, które zawsze miały rację w oczach rodziców; o tych zagubionych, które kłamały ze strachu przed karą.
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Kubą sam na sam.
– Kuba, dlaczego to robisz? – zapytałam łagodnie.
Chłopiec spuścił głowę.
– Bo wtedy wszyscy mnie słuchają… W domu mama mówi, że jestem najlepszy…
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: dzieci kłamią nie dlatego, że są złe. Kłamią, bo chcą być kochane i akceptowane. Bo boją się rozczarować rodziców.
Kilka dni później przyszła do mnie pani Kowalska – tym razem spokojniejsza.
– Pani Aniu… Przepraszam za tamto spotkanie… Rozmawiałam z Kubą… Powiedział mi prawdę.
Patrzyłyśmy na siebie przez dłuższą chwilę. W jej oczach widziałam zmęczenie i strach – ten sam strach, który widziałam u siebie w lustrze każdego ranka.
– Chcę mu pomóc… Ale nie wiem jak – wyszeptała.
Wtedy po raz pierwszy poczułam ulgę. Może nie wszystko jest stracone? Może czasem wystarczy odrobina szczerości?
Od tamtej pory nasza współpraca wyglądała inaczej. Pani Kowalska zaczęła słuchać – nie tylko mnie, ale i swojego syna. Kuba powoli zmieniał swoje zachowanie. Nie stał się aniołem, ale przestał być postrachem klasy.
Dziś wiem jedno: dzieci nie są święte i potrafią świetnie grać przed dorosłymi. Ale czy my, dorośli, potrafimy przyznać się do błędów? Czy umiemy spojrzeć prawdzie w oczy?
Czasem zastanawiam się: ilu rodziców naprawdę zna swoje dzieci? Ilu z nas ma odwagę usłyszeć niewygodną prawdę? Co by było, gdybyśmy częściej słuchali siebie nawzajem zamiast walczyć o rację?