„Nie chcemy tu takich!” – Historia matki trójki dzieci z tatuażami, która walczy o akceptację w polskiej rzeczywistości
– Proszę pani, nie może pani wejść na teren szkoły – powiedziała mi pani woźna, patrząc na mnie z góry. Stałam w drzwiach podstawówki na warszawskim Targówku, z sercem bijącym jak oszalałe. Za mną szumiały rozmowy innych rodziców, a ja czułam na sobie ich spojrzenia. W środku, za szklanymi drzwiami, widziałam moją najstarszą córkę, Zosię, która właśnie zaczynała swój występ w szkolnym przedstawieniu.
– Ale dlaczego? Przecież jestem mamą Zosi! – próbowałam tłumaczyć, choć głos mi się łamał.
– Dyrekcja podjęła decyzję. Pani wygląd… jest nieodpowiedni. Dzieci się boją. Proszę odejść.
Zostałam na zewnątrz, z nosem przyklejonym do szyby. Widziałam tylko fragment sceny i słyszałam urywki piosenki. Łzy ciekły mi po policzkach, a w głowie dudniło jedno pytanie: jakim prawem ktoś może mi odebrać prawo do bycia przy dziecku tylko dlatego, że mam tatuaże?
Moje ciało to mapa mojej historii. Każdy tatuaż to wspomnienie: pierwszy zrobiłam po śmierci mamy – mały kwiat na nadgarstku. Potem przyszły kolejne: imiona dzieci na ramieniu, motyw feniksa na plecach po rozwodzie z ojcem moich dzieci, cytat z ulubionej książki na żebrach. Dla mnie to nie ozdoby, tylko blizny i zwycięstwa. Ale dla innych? Dla innych jestem „tą z marginesu”, „patologią”, „groźną”.
Kiedyś pracowałam jako fryzjerka w małym salonie na Pradze. Lubiłam tę pracę, ale po narodzinach trzeciego dziecka musiałam zrobić przerwę. Gdy wróciłam na rynek pracy, okazało się, że świat się zmienił – albo raczej ja się zmieniłam. Wysłałam dziesiątki CV: do sklepów spożywczych, drogerii, nawet do sprzątania biur. Na rozmowach kwalifikacyjnych widziałam ten sam wyraz twarzy: zdziwienie, potem niechęć.
– Wie pani… my tu mamy kontakt z klientem. Musimy dbać o wizerunek firmy – usłyszałam w jednej z drogerii.
– A nie mogłaby pani tego jakoś zakryć? – zapytał kierownik sklepu spożywczego, wskazując na moje ręce.
Próbowałam. Latem nosiłam długie rękawy i golfy, choć pot lał się ze mnie strumieniami. Ale zawsze coś wystawało: kawałek feniksa spod kołnierzyka, fragment cytatu przy nadgarstku. W końcu przestałam próbować udawać kogoś innego.
W domu też nie było łatwo. Moja teściowa nigdy nie zaakceptowała mojego wyglądu.
– Martyna, pomyśl o dzieciach! Co ludzie powiedzą? – powtarzała przy każdej okazji.
– Mamo, dzieci mnie kochają taką, jaka jestem – odpowiadałam spokojnie.
Ale czy naprawdę? Zosia wróciła kiedyś ze szkoły zapłakana.
– Mamo… dzieci mówią, że jesteś czarownicą. Że masz więzienne tatuaże…
Serce mi pękło. Przytuliłam ją mocno.
– Kochanie, ludzie boją się tego, czego nie rozumieją. Moje tatuaże to opowieści o naszym życiu. Nie musisz się ich wstydzić.
Ale ona już wiedziała, że świat potrafi być okrutny dla tych, którzy się wyróżniają.
Najgorzej było po tym incydencie w szkole. Dyrektorka zadzwoniła do mnie następnego dnia.
– Pani Martyno, rozumiemy pani sytuację rodzinną, ale musimy dbać o komfort wszystkich dzieci i rodziców. Proszę nie przychodzić na teren szkoły bez uprzedniego zgłoszenia.
Czułam się jak trędowata. Nawet na zebrania klasowe musiałam wysyłać męża albo pisać maile do wychowawczyni. Zaczęłam unikać wyjść z domu – nawet do sklepu szłam wieczorem, żeby nie spotkać sąsiadek szepczących za moimi plecami.
Próbowałam znaleźć wsparcie w internecie. Dołączyłam do grupy „Mamy z tatuażami” na Facebooku. Tam pierwszy raz od dawna poczułam się normalnie – inne kobiety dzieliły się podobnymi historiami: o wykluczeniu w pracy, o komentarzach na placu zabaw, o rodzinnych kłótniach.
Pewnego dnia napisała do mnie Ania z tej grupy:
– Martyna, a może spróbujesz pracy online? Jest sporo firm, które nie patrzą na wygląd!
Zaczęłam uczyć się grafiki komputerowej i copywritingu po nocach, kiedy dzieci spały. Po kilku miesiącach dostałam pierwsze zlecenie – projekt plakatu dla małej kawiarni prowadzonej przez młodego chłopaka z dredami.
– Super robota! – napisał mi w mailu. – Fajnie mieć kogoś z charakterem w zespole!
To był pierwszy raz od lat, kiedy ktoś docenił mnie za umiejętności, a nie oceniał po wyglądzie.
Ale walka o akceptację trwała dalej. Kiedy Zosia miała komunię, ksiądz poprosił mnie o założenie swetra „dla dobra wspólnoty”. Na urodzinach syna sąsiadka zapytała półgłosem:
– A pani to skąd te tatuaże? Z więzienia?
Czasem mam dość. Czasem płaczę po nocach i pytam siebie: czy to ja jestem winna temu wszystkiemu? Czy powinnam była się dostosować?
Ale potem patrzę na moje dzieci – jak przytulają się do mnie bez wstydu, jak rysują kredkami swoje własne „tatuaże” na rękach i mówią: „Mamo, chcemy być tacy jak ty!”
Wiem jedno: nie dam się złamać. Moje tatuaże to moja historia i nikt nie ma prawa mi jej odebrać.
Czasem zastanawiam się: czy Polska kiedyś zaakceptuje ludzi takich jak ja? Czy moje dzieci będą musiały walczyć o prawo do bycia sobą tak jak ja?
A wy? Spotkaliście się kiedyś z wykluczeniem tylko dlatego, że wyglądacie inaczej? Co byście zrobili na moim miejscu?