Oddana jak wadliwy towar: historia dziewczynki, której los odmieniła jedna kobieta
– Zosia, spakuj swoje rzeczy. – Głos wychowawczyni był zimny, jakby mówiła o czymś zupełnie zwyczajnym. Ale przecież to nie było zwyczajne. Miałam dziewięć lat i właśnie dowiedziałam się, że wracam do domu dziecka. Znowu.
Pamiętam, jak stałam w korytarzu z plecakiem w ręku, a obok mnie pani Anna – kobieta, która jeszcze dwa miesiące temu uśmiechała się do mnie przy kolacji i mówiła: „Zosiu, jesteś już nasza”. Teraz patrzyła na mnie z ulgą wymieszaną z zażenowaniem. Jej mąż nawet nie wyszedł z pokoju. Słyszałam tylko stłumione głosy zza drzwi: „Nie damy rady. Ona jest… trudna. To nie dla nas.”
Wtedy po raz pierwszy poczułam się jak rzecz – jak wadliwy towar, który można zwrócić do sklepu, jeśli nie spełnia oczekiwań. W domu dziecka dzieci śmieją się z takich jak ja: „Zwrócona! Niechciana!” Ale nikt nie wie, jak bardzo boli to słowo.
Wróciłam do pokoju pełnego łóżek i szafek, gdzie każda dziewczynka miała swoją historię odrzucenia. Pani Jola, wychowawczyni, próbowała mnie pocieszyć: „Zosiu, czasem tak bywa. Jeszcze znajdziesz swoją rodzinę.” Ale ja już nie wierzyłam.
Mijały tygodnie. W szkole byłam cicha i zamknięta w sobie. Nauczycielka matematyki, pani Marta, zauważyła, że coś jest nie tak. Pewnego dnia podeszła do mnie po lekcji:
– Zosiu, wszystko w porządku? – zapytała cicho.
Chciałam odpowiedzieć „tak”, ale łzy napłynęły mi do oczu. Wybiegłam z klasy. Wieczorem pani Jola powiedziała mi, że pani Marta dzwoniła do domu dziecka i pytała o mnie. Poczułam wstyd i złość – dlaczego ona się mną interesuje? Przecież nikt nie chce mieć problemów.
Ale pani Marta nie odpuszczała. Zaczęła zostawać ze mną po lekcjach, pomagać w zadaniach domowych. Czasem przynosiła mi herbatę i pytała o rzeczy zupełnie niezwiązane ze szkołą: co lubię robić, jakie mam marzenia. Na początku byłam podejrzliwa – przecież dorośli zawsze odchodzą.
Pewnego dnia zapytała:
– Zosiu, czy chciałabyś kiedyś mieć prawdziwy dom?
Nie odpowiedziałam. Bałam się marzyć.
W domu dziecka plotki rozchodzą się szybko. Dziewczyny zaczęły szeptać: „Marta chce ją zabrać! Znowu ją oddadzą!”
Ale pani Marta była inna. Zamiast obietnic dawała mi czas i cierpliwość. Przychodziła na przedstawienia szkolne, rozmawiała z wychowawcami, czasem nawet gotowała dla nas wszystkich ciasto. Powoli zaczęłam jej ufać.
Któregoś wieczoru usiadłyśmy razem na ławce przed domem dziecka.
– Wiesz, Zosiu – zaczęła cicho – ja też kiedyś czułam się niechciana. Moja mama zostawiła mnie u babci i nigdy nie wróciła. Wiem, jak to boli.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Dorośli rzadko mówią o swoich słabościach.
– Ale wiesz co? – ciągnęła dalej – Ktoś kiedyś powiedział mi, że nie jesteśmy rzeczami do zwrotu. Jesteśmy ludźmi i zasługujemy na miłość.
Te słowa zostały ze mną na długo.
Po kilku miesiącach pani Marta oficjalnie zgłosiła chęć zostania moją rodziną zastępczą. Procedury były długie i męczące – wywiady, wizyty kuratora, rozmowy z psychologiem. Każde pytanie wbijało mi w serce kolejną igłę: „Czy była agresywna? Czy sprawiała problemy?”
Czułam się jak przedmiot oceniany przez komisję jakości.
W końcu nadszedł dzień przeprowadzki. Pani Marta przyszła po mnie z wielkim uśmiechem i nowym plecakiem.
– Gotowa? – zapytała.
Bałam się odpowiedzieć „tak”. Bałam się kolejnego rozczarowania.
Pierwsze tygodnie były trudne. Każdy dźwięk w nowym mieszkaniu wydawał mi się obcy. Bałam się zostawiać rzeczy w szafie – co jeśli znowu będę musiała odejść?
Pani Marta była cierpliwa. Nigdy nie podnosiła głosu, nie zadawała trudnych pytań. Po prostu była obok.
Pewnego dnia zachorowałam na grypę. Leżałam w łóżku z gorączką i czekałam na karę za to, że jestem „kłopotliwa”. Zamiast tego pani Marta przyniosła mi herbatę z miodem i siadła przy mnie całą noc.
– Nie musisz być idealna – powiedziała cicho. – Jesteś wystarczająca taka, jaka jesteś.
Po raz pierwszy od lat poczułam spokój.
Minęły miesiące. Zaczęłam lepiej radzić sobie w szkole, znalazłam przyjaciółkę – Kasię z sąsiedztwa. Pani Marta zabierała mnie na wycieczki do lasu, uczyła piec ciasta i pokazywała stare zdjęcia swojej rodziny.
Czasem jednak wracały stare lęki. Bałam się, że pewnego dnia pani Marta powie: „To jednak za trudne” i odda mnie z powrotem.
Któregoś wieczoru zebrałam się na odwagę:
– Pani Marto… czy pani też kiedyś mnie odda?
Spojrzała mi prosto w oczy:
– Zosiu, jesteś moją rodziną. Nie jesteś rzeczą do zwrotu.
Te słowa zmieniły wszystko.
Dziś mam siedemnaście lat i wiem jedno: czasem jedna osoba wystarczy, by odmienić czyjeś życie. Nadal boję się odrzucenia, ale już wiem, że zasługuję na miłość.
Często zastanawiam się: ile dzieci wciąż czeka na swoją Martę? Ile razy jeszcze ktoś usłyszy: „Zwrócili ją jak wadliwy towar”? Czy naprawdę tak trudno zobaczyć w nas ludzi?