Samotność nie ma wieku – Historia Izabeli, która nie została matką, ale odnalazła sens
– Pani Izabelo, czy nie żałuje pani, że nie ma dzieci? – zapytała młoda wolontariuszka, ledwo powstrzymując ciekawość, która aż kipiała w jej głosie. Siedziałyśmy przy oknie domu kultury na warszawskim Mokotowie, a za szybą świat powoli przechodził w szarość jesiennego popołudnia.
Izabela spojrzała na mnie uważnie, jakby chciała sprawdzić, czy jestem gotowa usłyszeć prawdę. Jej dłonie, pokryte siecią żył i drobnych plam, zadrżały lekko na filiżance herbaty.
– Wiesz, Aniu – zaczęła cicho, a jej głos miał w sobie coś z czułości i goryczy zarazem – ludzie myślą, że dzieci to gwarancja szczęścia na starość. Że będą odwiedzać, dzwonić, troszczyć się. Ale życie to nie bajka. I dzieci nie są lekarstwem na samotność.
Poczułam, jak ciarki przebiegają mi po plecach. Wokół nas gwar rozmów innych seniorów mieszał się z zapachem świeżo upieczonego ciasta drożdżowego. Ale Izabela była jak wyspa – otoczona ludźmi, a jednak osobna.
– Miałam kiedyś męża – kontynuowała. – Janek był moim całym światem. Poznaliśmy się na studiach polonistycznych w Krakowie. On marzył o dużej rodzinie. Ja… chyba bardziej o wolności. Przez lata próbowaliśmy mieć dziecko. Lekarze rozkładali ręce, rodzina szeptała za plecami. „Izka nie potrafi dać mu syna” – słyszałam od teściowej. Każde święta były dla mnie jak egzamin z kobiecości, który zawsze oblewałam.
Zamilkła na chwilę, patrząc gdzieś poza okno. W jej oczach odbijały się wspomnienia – i te dobre, i te bolesne.
– W końcu Janek odszedł. Znalazł sobie młodszą kobietę, która urodziła mu dwójkę dzieci. Zostałam sama w naszym mieszkaniu na Pradze. Przez pierwsze lata czułam się jak cień człowieka. Praca w bibliotece była moją jedyną ucieczką przed myślami.
Przysunęłam się bliżej. Chciałam coś powiedzieć, pocieszyć ją, ale ona tylko uśmiechnęła się smutno.
– Wiesz, Aniu, ludzie często pytają mnie: „A kto się panią zajmie na starość?” Jakby dzieci były gwarancją opieki i miłości. Ale widzę tu, w domu kultury, tyle samotnych matek i ojców. Ich dzieci wyjechały za granicę albo mają własne życie i nie mają czasu nawet zadzwonić.
W tym momencie do sali weszła pani Zofia z sąsiedztwa.
– Izka! Znowu filozofujesz? Chodź na brydża! – zawołała z uśmiechem.
Izabela machnęła ręką.
– Zaraz przyjdę! – odpowiedziała i zwróciła się do mnie:
– Przez lata uczyłam się być sama ze sobą. To trudniejsze niż się wydaje. Ale nauczyłam się cieszyć z drobiazgów: z książki przeczytanej do końca, z rozmowy z sąsiadką, z tego, że mogę komuś pomóc.
Zastanowiłam się nad jej słowami. Przypomniałam sobie własną babcię, która całe życie poświęciła dzieciom i wnukom, a mimo to często czuła się opuszczona.
– A gdyby mogła pani cofnąć czas? – zapytałam cicho.
Izabela westchnęła głęboko.
– Może spróbowałabym mniej przejmować się opinią innych. Może pozwoliłabym sobie na więcej radości i mniej żalu. Ale nie żałuję, że nie mam dzieci. Żałuję tylko chwil zmarnowanych na smutek i poczucie winy.
W jej oczach pojawiły się łzy.
– Samotność nie zależy od tego, czy masz dzieci czy nie. To stan duszy. Możesz być otoczona rodziną i czuć się bardziej samotna niż ja tutaj, z moimi książkami i przyjaciółkami od brydża.
W tym momencie do sali wbiegł pan Marian z bukietem kwiatów dla Izabeli – dziś były jej imieniny.
– Sto lat, Izuniu! – krzyknął radośnie.
Izabela roześmiała się szczerze pierwszy raz tego dnia.
– Widzisz, Aniu? Życie potrafi zaskakiwać nawet wtedy, gdy myślisz, że już nic dobrego cię nie spotka.
Patrzyłam na nią z podziwem i zadumą. Ile jest takich osób jak Izabela? Ile kobiet i mężczyzn żyje w cieniu społecznych oczekiwań i własnych rozczarowań?
Po chwili Izabela spojrzała mi prosto w oczy:
– Czy naprawdę wierzymy, że dzieci są lekiem na samotność? A może powinniśmy nauczyć się być szczęśliwi sami ze sobą?
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie jeszcze tego wieczoru.