Zwykłe zakupy, które zmieniły moje życie: Jak jeden dzień w Biedronce obnażył samotność i bezradność starszych ludzi

– Proszę pani, brakuje jeszcze czterech złotych – głos kasjerki był uprzejmy, ale stanowczy. Zamarłam. Przez chwilę miałam nadzieję, że się przesłyszałam. Spojrzałam na wyświetlacz: 54,30 zł. W portmonetce miałam tylko pięćdziesiąt. Próbowałam sobie przypomnieć, czy nie schowałam gdzieś jeszcze jakiejś dwuzłotówki, ale palce drżały mi tak bardzo, że nie mogłam nawet otworzyć małej kieszonki na zamek.

Za mną już ustawiła się kolejka. Młoda dziewczyna w sportowej kurtce zaczęła nerwowo przestępować z nogi na nogę. Starszy pan chrząknął znacząco. Poczułam, jak rumieniec wstydu rozlewa mi się po policzkach. „Boże, tylko nie teraz…” – pomyślałam. Przecież zawsze byłam zaradna. Zawsze miałam wszystko pod kontrolą. A teraz? Stoję jak dziecko przy kasie i nie stać mnie nawet na chleb i masło.

– Może coś odłożyć? – zapytała kasjerka, patrząc na mnie z lekkim współczuciem.

– Tak… – wyszeptałam. – Proszę odłożyć ser żółty i kawę.

Czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Kawa miała być dla mnie i sąsiadki, pani Zosi. Miałyśmy wypić ją razem po południu, jak co sobotę. To był nasz mały rytuał – kawa i rozmowa o wszystkim i o niczym. Ale teraz nawet na to mnie nie stać.

– Proszę się nie martwić – odezwał się nagle ktoś z kolejki. Odwróciłam się powoli. To była ta młoda dziewczyna w sportowej kurtce. – Ja dopłacę te cztery złote.

Zaniemówiłam. Chciałam zaprotestować, powiedzieć, że nie trzeba, że sobie poradzę, ale głos ugrzązł mi w gardle. Dziewczyna już podawała kasjerce monety.

– Dziękuję… – wyszeptałam cicho, czując się jeszcze bardziej upokorzona.

Wyszłam ze sklepu z siatką lżejszą o ser i kawę, ale cięższą o poczucie porażki. Usiadłam na ławce przed Biedronką i przez chwilę patrzyłam na ludzi przechodzących obok. Każdy gdzieś się spieszył, każdy miał swoje sprawy. Czy ktoś z nich widzi we mnie człowieka? Czy tylko starą kobietę z siwymi włosami i zbyt dużym płaszczem?

Zadzwoniła do mnie pani Zosia.

– Haniu, już wróciłaś? Mam świeże ciasto drożdżowe! – jej głos był jak promyk słońca w pochmurny dzień.

– Zaraz będę – odpowiedziałam, starając się brzmieć radośnie.

Wchodząc do mieszkania, poczułam znajome zimno pustych ścian. Mój mąż zmarł pięć lat temu. Syn wyjechał do Anglii i dzwoni raz na miesiąc, jeśli w ogóle znajdzie czas. Córka mieszka w Warszawie, ale jej życie jest tak pełne pracy i obowiązków, że rzadko się widujemy.

Przebrałam się i poszłam do pani Zosi. Siedziałyśmy przy kuchennym stole, popijając herbatę zamiast kawy.

– Coś taka smutna dzisiaj? – zapytała Zosia.

Opowiedziałam jej o tym, co wydarzyło się w sklepie. O tym upokorzeniu, o tej bezradności.

– Haniu, każdemu może się zdarzyć – powiedziała łagodnie. – Ja ostatnio też musiałam odłożyć masło. Wszystko takie drogie… Ale wiesz co? Najgorsza jest ta samotność. Gdybyśmy miały kogoś bliskiego na co dzień…

Westchnęłam ciężko.

– Czasem mam wrażenie, że już nikogo nie obchodzę – powiedziałam cicho.

Zosia ujęła moją dłoń.

– Obchodzisz mnie. I siebie też musisz obchodzić.

Po powrocie do domu długo nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się myśli: o synu, który coraz rzadziej dzwoni; o córce, która zawsze jest zajęta; o wnuczce, której nie widziałam od świąt Bożego Narodzenia. Czy to już wszystko? Czy tak wygląda starość?

Następnego dnia zadzwoniła córka.

– Mamo, przepraszam, że tak rzadko się odzywam… Wiesz, praca… dzieci… Ale może przyjedziesz do nas na weekend?

Poczułam ukłucie nadziei.

– Chciałabym… Ale nie wiem, czy dam radę sama jechać pociągiem.

– Przyjadę po ciebie samochodem! – zapewniła Basia.

Przez chwilę poczułam się potrzebna. Ale zaraz potem wróciły stare lęki: czy nie będę im przeszkadzać? Czy wnuki w ogóle mnie pamiętają?

Wieczorem zadzwonił syn z Anglii.

– Cześć mamo! Jak tam u ciebie?

Opowiedziałam mu o zakupach w Biedronce. Słuchał uważnie.

– Mamo… Wiem, że nie jestem najlepszym synem. Ale myślę o tobie często. Może przylecisz do mnie na wakacje?

Zaśmiałam się przez łzy.

– Synku… Ja już chyba za stara na takie podróże.

– Nigdy nie jesteś za stara! – odpowiedział stanowczo.

Po tej rozmowie długo siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Próbowałam sobie przypomnieć czasy, kiedy byłam młoda i wszystko wydawało się możliwe. Kiedy życie było pełne ludzi: rodziny, sąsiadów, znajomych z pracy. Teraz zostały tylko wspomnienia i kilka numerów telefonów zapisanych w notesie.

Kilka dni później spotkałam w sklepie tę samą dziewczynę, która dopłaciła za moje zakupy.

– Dzień dobry! – uśmiechnęła się szeroko. – Jak się pani dziś czuje?

– Lepiej… Dziękuję jeszcze raz za pomoc tamtego dnia.

– Nie ma za co! Moja babcia też czasem potrzebuje wsparcia. Wie pani… może chciałaby pani kiedyś pójść ze mną na spacer? Albo pogadać przy kawie?

Zaskoczyła mnie jej propozycja. Przez chwilę milczałam.

– Bardzo chętnie – odpowiedziałam w końcu.

I tak zaczęła się nasza znajomość z Martą. Spotykałyśmy się raz w tygodniu: czasem szłyśmy do parku, czasem siedziałyśmy u mnie w domu i rozmawiałyśmy o życiu. Marta opowiadała mi o swoich studiach i problemach z chłopakiem; ja dzieliłam się wspomnieniami z młodości i radami na temat życia.

Dzięki niej poczułam się mniej samotna. Zrozumiałam też, jak bardzo starsi ludzie potrzebują zwykłego kontaktu z drugim człowiekiem – rozmowy, uśmiechu, gestu życzliwości.

Czasem myślę: ilu takich jak ja codziennie wraca do pustych mieszkań po zakupach? Ilu z nas boi się poprosić o pomoc albo czuje się niewidzialnymi dla świata?

Czy naprawdę musi być tak trudno poprosić o wsparcie? A może wystarczy jeden gest – uśmiech albo dobre słowo – by zmienić czyjś dzień?