„Kochanie, jestem w Zakopanem, a dzieci są u mamy. Proszę, wybacz i zrozum!” – Jak jedno zdanie zmieniło moje życie

„Kochanie, jestem w Zakopanem, a dzieci są u mamy. Proszę, wybacz i zrozum!” – napisałam drżącymi palcami, patrząc na białe szczyty Tatr zza zaparowanej szyby pensjonatu. W tej chwili nie czułam już nic – ani strachu, ani ulgi. Tylko pustkę. Telefon leżał obok mnie, cichy jak nigdy dotąd. Wiedziałam, że zaraz zadzwoni. Wiedziałam też, że nie odbiorę.

Jeszcze wczoraj byłam w naszym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Dzieci – Zosia i Michał – biegały po salonie, a ja próbowałam ugotować obiad, rozmawiać przez telefon z szefową i jednocześnie rozplątywać kłębki ich kłótni. Mąż, Tomek, wrócił późno z pracy. „Co na obiad?” – rzucił od progu, nie patrząc mi w oczy. „Zupa pomidorowa i kotlety”, odpowiedziałam automatycznie. „Znowu pomidorowa?” – westchnął ciężko.

Wtedy coś we mnie pękło. Nie krzyknęłam. Nie płakałam. Po prostu poczułam, jakby ktoś wyciągnął ze mnie ostatnią kroplę siły. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok, słysząc ciche pochrapywanie Tomka i oddechy dzieci zza ściany. Nad ranem wstałam, spakowałam kilka rzeczy do torby i wyszłam z domu. Zostawiłam kartkę: „Dzieci są u mamy. Muszę odpocząć.”

W Zakopanem byłam pierwszy raz od lat. Kiedyś przyjeżdżałam tu z rodzicami – wtedy wszystko wydawało się proste. Teraz siedziałam sama w pustym pokoju i próbowałam przypomnieć sobie, kim byłam zanim zostałam żoną i matką.

Telefon zadzwonił po raz pierwszy o ósmej rano. Tomek. Potem mama. Potem znów Tomek. Nie odbierałam. Bałam się usłyszeć w ich głosach rozczarowanie, gniew, niezrozumienie. Bałam się, że jeśli usłyszę Zosię lub Michała, natychmiast wrócę do domu i znów zapomnę o sobie.

Przez pierwsze dwa dni nie wychodziłam z pokoju. Leżałam pod kołdrą i płakałam – cicho, żeby nikt nie usłyszał. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ktoś zapytał mnie: „Jak się czujesz?” albo „Czego potrzebujesz?” Zawsze byłam tą, która wszystko ogarnia: dzieci, dom, pracę, rachunki, wizyty u lekarza, zebrania w szkole. Kiedyś nawet lubiłam tę rolę – byłam dumna z tego, że potrafię wszystko pogodzić. Ale od miesięcy czułam się jak maszyna do spełniania cudzych oczekiwań.

Trzeciego dnia wyszłam na spacer pod Gubałówkę. Śnieg skrzypiał pod butami, a mróz szczypał w policzki. Patrzyłam na ludzi – zakochane pary, rodziny z dziećmi, starsze panie z kijkami do nordic walking. Każdy wydawał się mieć swoje miejsce na świecie. A ja? Kim jestem bez dzieci i męża? Czy mam prawo być po prostu sobą?

Wieczorem zadzwoniła mama. Tym razem odebrałam.
– Aniu… co się dzieje? Dzieci pytają o ciebie.
– Mamo… ja już nie daję rady – wyszeptałam.
– Ale przecież masz wszystko! Dobrego męża, zdrowe dzieci…
– Mamo, ja nie mam siebie…

Mama milczała długo.
– Odpocznij – powiedziała w końcu cicho.

Następnego dnia zadzwonił Tomek.
– Anka! Co ty wyprawiasz?! Dzieci płaczą! Ja nie wiem co robić! Jak mogłaś tak po prostu wyjść?!
– Tomek… ja musiałam…
– Musiałaś?! A ja? A dzieci? Myślisz tylko o sobie!

Rozłączył się pierwszy raz w naszym życiu.

Przez kolejne dni próbowałam poukładać myśli. Chodziłam po Krupówkach, piłam herbatę w małych kawiarniach i patrzyłam na ludzi. Zaczęłam pisać pamiętnik – pierwszy raz od liceum. Pisałam o tym, jak bardzo boję się wrócić do domu i znów być tylko „mamą” i „żoną”. Pisałam o tym, jak bardzo tęsknię za dziećmi i jednocześnie jak bardzo potrzebuję ciszy.

Pewnego wieczoru usiadłam przy kominku w pensjonacie obok starszej pani.
– Sama pani tu przyjechała? – zapytała.
– Tak… musiałam odpocząć od wszystkiego.
– Dobrze pani robi. Ja też kiedyś uciekłam od rodziny na kilka dni. Inaczej bym zwariowała.

Uśmiechnęłyśmy się do siebie porozumiewawczo.

Po tygodniu postanowiłam wrócić do Warszawy. Bałam się tego powrotu bardziej niż czegokolwiek w życiu. W pociągu pisałam do Tomka: „Wracam jutro. Chcę porozmawiać.”

W domu panowała cisza. Dzieci rzuciły mi się na szyję ze łzami w oczach.
– Mamusiu! Już nie uciekaj!

Tomek patrzył na mnie z wyrzutem.
– Myślisz, że to było fair wobec nas?
– Nie wiem… Ale wiem, że jeśli nie będę miała choć trochę siebie dla siebie, to nie będę miała siły być dla was.

Przez długie tygodnie rozmawialiśmy – czasem spokojnie, czasem krzycząc przez łzy. Tomek zaczął pomagać w domu; dzieci powoli przyzwyczajały się do tego, że mama czasem wychodzi sama na spacer albo zamyka się z książką w sypialni.

Nie wiem, czy jestem dobrą matką i żoną. Wiem tylko jedno: każda kobieta ma prawo do własnego życia i własnych granic.

Czy naprawdę musimy wybierać między sobą a rodziną? Czy można być szczęśliwą matką bez rezygnowania z siebie? Co Wy o tym myślicie?