Nie mogę mieć dzieci, a mój mąż nie potrafi powiedzieć tego swojej mamie. Czy to zawsze musi być tylko mój problem?

– Znowu dzwoniła twoja mama – powiedziałam, patrząc na Andrzeja, który właśnie zdejmował płaszcz po pracy. W jego oczach zobaczyłam znajome zmęczenie i coś jeszcze – ucieczkę.

– I co mówiła? – zapytał cicho, jakby już znał odpowiedź.

– To samo co zawsze. Pytała, kiedy wreszcie damy jej wnuka. Że już wszystkie koleżanki mają wnuki, tylko ona nie. Że czas ucieka, że powinniśmy się pospieszyć.

Andrzej westchnął i usiadł ciężko na kanapie. Przez chwilę milczeliśmy. W pokoju było cicho, słychać było tylko tykanie zegara i moje przyspieszone bicie serca.

– Może… może powinniśmy jej powiedzieć – zaczęłam niepewnie, ale on od razu pokręcił głową.

– Nie mogę. Nie teraz. Ona tego nie zrozumie. Zawsze marzyła o dużej rodzinie, o wnukach biegających po ogrodzie. Jak jej powiem, że nie możemy mieć dzieci… – urwał i schował twarz w dłoniach.

Poczułam znajome ukłucie żalu i gniewu. Od trzech lat chodzimy po lekarzach, robimy badania, próbujemy wszystkiego. Hormony, in vitro, zioła od babki z Podlasia. Nic. Lekarze rozkładają ręce. „Niepłodność idiopatyczna” – to brzmi jak wyrok.

A mimo to cała odpowiedzialność za tę sytuację spada na mnie. To ja muszę tłumaczyć się przed rodziną, unikać pytań na świętach, znosić spojrzenia pełne litości i niedopowiedzeń. To ja słyszę od teściowej: „Może za bardzo się stresujesz? Może powinnaś mniej pracować? Może powinnaś schudnąć?” Jakby to wszystko było moją winą.

Pamiętam Wigilię sprzed roku. Siedzieliśmy przy stole, a teściowa nalała mi barszczu i powiedziała: „Wiesz, jak byłam w twoim wieku, miałam już dwójkę dzieci. Może powinnaś się bardziej postarać?” Andrzej spuścił wzrok i udawał, że nie słyszy. Ja uśmiechnęłam się przez łzy i przełknęłam dumę razem z barszczem.

Czasem mam ochotę krzyczeć. Wyjść na środek salonu i wykrzyczeć wszystkim: „To nie jest tylko moja wina! To nie jest żadna wina! Po prostu nie możemy mieć dzieci!” Ale nigdy tego nie robię. Zawsze jestem tą spokojną, wyrozumiałą synową.

Ostatnio zaczęłam unikać spotkań rodzinnych. Udaję chorobę albo nadgodziny w pracy. Andrzej to widzi, ale nic nie mówi. Czasem mam wrażenie, że on też mnie unika – bo przypominam mu o tym, czego nie mamy i nigdy mieć nie będziemy.

Wczoraj wieczorem usiedliśmy razem na balkonie. Było chłodno, ale nie chciało mi się wracać do środka.

– Wiesz – zaczęłam cicho – czasem czuję się tak, jakbyś zostawił mnie samą z tym wszystkim.

Spojrzał na mnie zaskoczony.

– Przecież razem przez to przechodzimy…

– Nie do końca. Ty możesz udawać przed swoją mamą, że wszystko jest w porządku. Ja muszę znosić jej pytania i aluzje. Ty możesz uciec do pracy albo na rower. Ja muszę tłumaczyć się przed całym światem.

Milczał długo.

– Boję się jej powiedzieć – przyznał w końcu. – Boję się jej rozczarowania. Boję się, że będzie cię obwiniać.

– Ona już mnie obwinia – odpowiedziałam gorzko.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Potem Andrzej wstał i objął mnie mocno.

– Przepraszam – wyszeptał. – Nie wiem, jak to naprawić.

Nie odpowiedziałam. Bo sama nie wiem.

Dziś rano dostałam SMS-a od teściowej: „Przyjedźcie w niedzielę na obiad. Upiekę twoje ulubione ciasto.” Poczułam ścisk w żołądku. Znowu będziemy udawać normalność przy stole nakrytym białym obrusem i porcelaną po babci.

Zastanawiam się czasem, czy powinnam sama powiedzieć jej prawdę. Czy powinnam wziąć ten ciężar na siebie i zakończyć tę farsę? Ale boję się jej reakcji. Boję się, że rozpadnie się coś więcej niż tylko nasze kłamstwo.

Wieczorem patrzę na Andrzeja, który czyta gazetę na kanapie i myślę: ile jeszcze wytrzymam? Ile jeszcze razy będę udawać przed światem, że wszystko jest dobrze?

Czy naprawdę zawsze to kobieta musi być silna? Czy naprawdę zawsze to my mamy tłumaczyć się za cudze milczenie?

Może ktoś z was miał podobnie? Jak sobie z tym poradziliście? Czy warto mówić prawdę za kogoś bliskiego, jeśli on sam nie potrafi tego zrobić?