Miłość, zdrada i wybory: Wyznanie Katarzyny z Płocka

— Katarzyna, co się z tobą dzieje? — głos mojego męża, Piotra, odbijał się echem w kuchni, kiedy stałam przy oknie i patrzyłam na szarą taflę Wisły. Zimny listopadowy wieczór rozlewał się po naszym mieszkaniu, a ja czułam, jakby ktoś ściskał mi gardło.

Nie odpowiedziałam. W dłoniach ściskałam kubek z herbatą, który drżał razem ze mną. Piotr podszedł bliżej, dotknął mojego ramienia. — Kasiu, jesteś jakaś nieobecna od tygodni. Coś się stało w pracy? — próbował jeszcze raz.

Wtedy poczułam napływ łez. Chciałam mu powiedzieć wszystko, wykrzyczeć prawdę, która paliła mnie od środka. Ale nie mogłam. Przecież to byłoby jak podpalenie własnego domu.

Mam trzydzieści dwa lata. Od siedmiu lat jestem żoną Piotra. Nasze życie w Płocku wydawało się spokojne, może nawet nudne — praca w urzędzie miasta, wieczorne spacery nad Wisłą, niedzielne obiady u teściowej. Ale pod tą skorupą kryło się coś więcej: pustka, której nie potrafiłam nazwać.

W pracy pojawił się Michał. Nowy kolega z działu informatycznego. Z początku był tylko miłym współpracownikiem — pomocny, zabawny, zawsze gotów wysłuchać. Z czasem zaczęliśmy razem wychodzić na kawę, potem na lunch. Rozmawialiśmy o wszystkim: o marzeniach, o tym, co nas boli, o tym, czego nam brakuje. Przy nim czułam się widziana i słyszana.

Nie wiem nawet, kiedy to się stało. Pewnego wieczoru zostaliśmy dłużej w pracy. Michał zaproponował podwózkę do domu, ale zamiast tego pojechaliśmy na obrzeża miasta. Tam, w samochodzie, pierwszy raz mnie pocałował. Nie protestowałam. Potrzebowałam tego dotyku jak powietrza.

Potem wszystko potoczyło się lawinowo. Spotykaliśmy się po kryjomu — raz u niego w mieszkaniu na Podolszycach, innym razem w hotelu pod Gostyninem. Każde spotkanie było jak ucieczka od szarej rzeczywistości. Wiedziałam, że to złe, ale nie umiałam przestać.

Aż pewnego dnia zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym. Stałam w łazience i patrzyłam na swoje odbicie w lustrze — zapuchnięte oczy, roztrzęsione ręce. W głowie miałam tylko jedno pytanie: czyje to dziecko?

Od tamtej chwili żyję w ciągłym strachu. Piotr zauważył zmianę — jestem rozkojarzona, unikam bliskości. On myśli, że to stres w pracy albo zmęczenie jesienią. Nie wie nic o mojej zdradzie.

Michał też nie wie o ciąży. Próbowałam mu powiedzieć kilka razy, ale zawsze brakowało mi odwagi. Bo co by zrobił? Czy chciałby być ojcem? Czy zostawiłby swoją narzeczoną dla mnie? Tak, Michał też nie jest wolny — jego ślub miał być za dwa miesiące.

Czasem budzę się w nocy zlana potem i myślę: co jeśli Piotr się dowie? Przecież on mnie kocha. Zawsze był dobrym mężem — cierpliwym, troskliwym. Nigdy nie podniósł na mnie głosu. A ja… ja go zdradziłam.

W pracy zaczęły krążyć plotki. Ktoś widział mnie z Michałem na mieście. Koleżanka z działu kadrowego rzuciła mi kiedyś znaczące spojrzenie i powiedziała: — Kasiu, uważaj na siebie. W Płocku nic się nie ukryje na długo.

Czułam się jak zwierzyna łowna. Każdy dzień był walką z własnym sumieniem i strachem przed odkryciem prawdy.

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Michała.

— Musimy porozmawiać — powiedziałam drżącym głosem.
— Coś się stało? — zapytał zaniepokojony.
— Jestem w ciąży.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— To… moje? — wyszeptał po chwili.
— Nie wiem — odpowiedziałam szczerze.

Michał milczał długo.
— Kasiu… ja nie mogę teraz… Mam ślub za dwa tygodnie…
— Wiem — przerwałam mu. — Nie oczekuję niczego. Musiałam ci powiedzieć.

Rozłączyliśmy się bez słowa pożegnania.

Od tamtej pory Michał unika mnie w pracy. Przechodzi korytarzem szybkim krokiem, nie patrzy mi w oczy. Ja też udaję, że wszystko jest normalnie, choć serce mam ściśnięte ze strachu i żalu.

W domu Piotr coraz częściej pyta:
— Kasiu, czy ty mnie jeszcze kochasz?
Nie umiem odpowiedzieć.

Wczoraj wieczorem usiadłam przy stole i zaczęłam pisać ten list — do was, do ludzi, których nie znam, ale którzy może zrozumieją mój ból i zagubienie.

Co mam zrobić? Wyjawić prawdę Piotrowi i ryzykować rozpad małżeństwa? A może milczeć i udawać, że nic się nie stało? Czy mam prawo decydować o przyszłości dziecka bez wiedzy ojca?

Czuję się jak bohaterka taniego melodramatu — zdradzona przez własne serce i rozum jednocześnie. Każda decyzja wydaje się zła.

Patrzę na Wisłę za oknem i zastanawiam się: czy można jeszcze wrócić do dawnego życia? Czy można naprawić coś tak bardzo zepsutego?

Może ktoś z was zna odpowiedź na pytanie: czy lepiej żyć w prawdzie i cierpieć, czy karmić się kłamstwem dla pozornego spokoju?

Czasem myślę: gdybym mogła cofnąć czas… Ale przecież nie mogę. Muszę żyć z tym wyborem do końca życia.

Czy wy bylibyście w stanie wybaczyć taką zdradę? Czy lepiej powiedzieć prawdę i pozwolić losowi działać?

Może ktoś mi odpowie…